W 2013 r. ponad 50 proc. Irańczyków zagłosowało w wyborach prezydenckich na Hasana Rouhaniego. Nie myśleli o obalaniu systemu Republiki Islamskiej, a przynajmniej mieli poważną nadzieję na to, że oddanie władzy w ręce obozu reformatorskiego będzie początkiem zmian na lepsze. Niecałe pięć lat później dziesiątki tysięcy ludzi wyszły na ulice krzyczeć „śmierć mułłom!”.

Zaczęło się 28 grudnia w Maszhadzie i Nejszaburze na północnym-wschodzie kraju. Kilkudziesięcioro młodych ludzi wychodzi na ulicę protestować przeciwko podwyżkom cen podstawowych produktów żywnościowych. Marsz nie wygląda imponująco, ale po nim odbywa się następny, i jeszcze jeden, i kolejny. Obok okrzyków przeciwko drożyźnie i korupcji pojawiły się slogany polityczne, a protesty rozszerzają się na kolejne miasta. Jeszcze w grudniu manifestują w Teheranie, Isfahanie, Kermanie, Raszcie, Ahwazie. W styczniu demonstracje dotarły do średnich i mniejszych miast. Już samo to było wydarzeniem – ostatni raz masowe przemarsze protestacyjne poza największymi ośrodkami widziano w Iranie podczas rewolucji 1979 r. Nawet głośne protesty powyborcze w 2009 r. nie rozlały się poza wielkie miasta. Idą studenci, ale przede wszystkim młodzi ludzie, którzy nie widzą dla siebie perspektyw, bo o pracę wyjątkowo im trudno, a koszty utrzymania nieustannie rosną nawet mimo zduszenia inflacji. W niektórych ośrodkach dołączają pracownicy, nieliczne w islamskiej republice względnie niezależne organizacje związkowe, jak Wolny Związek Pracowników Iranu czy Związek Elektryków i Metalowców z Kermaszah, wydają 7 stycznia deklarację poparcia dla protestów.

Nastroje eskalowały szybko – w pierwszych dniach 2018 r. wołano już o „Republice Irańskiej” (w kontrze do obecnie istniejącej Republiki Islamskiej), skandowano „śmierć mułłom” i „śmierć Chameneiemu”, na kilku marszach spalono portrety Najwyższego Przywódcy. Rósł też bilans ofiar śmiertelnych. Już zginęło ponad 20 osób, w większości przypadków wtedy, gdy zradykalizowany tłum atakował posterunki policji lub paramilitarnego Związku Wyzwolenia Uciemiężonych (basidżów) lub gdy ruszał na siedziby gubernatorów. Jak w Hamedanie, gdzie tłum skandował „Chamenei jest mordercą, rząd nie istnieje” i próbował wziąć szturmem budynek władz prowincji. Odnotowano również przypadki ataków na seminaria duchowne.

Minister spraw wewnętrznych Iranu Abdolreza Rahmani Fazli zdobył się na przyznanie, że w pierwszym tygodniu demonstracji na ulice wyszły 42 tys. ludzi. W tym samym czasie sami uczestnicy protestów przekonywali w mediach społecznościowych – omijając utrudnienia w dostępie do nich – że było ich, i to tylko w nocy z 2 na 3 stycznia, ponad 100 tys. O tym, że rozmach demonstracji bliższy był drugiej liczbie świadczy też skala aresztowań. 8-9 stycznia mówiono już o trzech-czterech tysiącach zatrzymanych za udział w organizacjach czy też wydarzeniach antypaństwowych (liczbę 3700 przytoczył deputowany Mahmud Sadeghi). Pojawiły się również doniesienia o przynajmniej trzech osobach, które zmarły w więzieniu, przypadkach tortur i dręczenia aresztowanych.

Irański Najwyższy Przywódca Ali Chamenei, kiedy rozwój sytuacji wymusił na nim ustosunkowanie się do wydarzeń, 2 stycznia oskarżył o inspirowanie protestów „wrogów Islamskiej Republiki Iranu”. Znaczący jest jednak fakt, że już sekretarz Najwyższej Rady Bezpieczeństwa Iranu Ali Szamchani dostrzegł w demonstracjach nie tylko rękę wroga, ale i autentyczne, obiektywne przesłanki. – Dostrzegamy dezaprobatę części narodu wobec sytuacji ekonomicznej – przyznał Szamchani, zanim przeszedł do wskazywania, kto konkretnie z zagranicznych nieprzyjaciół Iranu mógłby nakręcać uliczne nastroje. Lista była dość oczywista – USA, Izrael, Wielka Brytania, no i Arabia Saudyjska, która według Szamchaniego szczególnie zaangażowała się w antyirańską dezinformację w sieci. W praktycznie identycznym tonie wypowiadał się na początku stycznia prezydent Hasan Rouhani. Przyznając, że obywatele mają prawo wyrażać krytycyzm, Rouhani zastrzegł, że musi się to odbywać w odpowiedniej formie, niedwuznacznie sugerując, że agresywne manifestacje będą pacyfikowane. I jego zapowiedzi są spełniane. Inni reformistyczni publicyści i analitycy nie posunęli się wprawdzie do apelowania o policyjną przemoc, ale niedwuznacznie dali do zrozumienia: uliczne marsze nie są metodą działania tego obozu. Demonstrując, obywatele wprowadzają tylko chaos i pomagają wrogom Iranu.

Ali Chamenei i generałowie Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej / fot. Wikimedia Commons

Obydwa wielkie obozy w irańskiej polityce wewnętrznej – konserwatyści, którym patronuje Chamenei, i „otwarte na świat” otoczenie Rouhaniego – znalazły zatem platformę porozumienia. To zwrot akcji na pozór zadziwiający, w istocie zaś wynikający z samej logiki irańskiego systemu. Zadziwiający, bo bardzo wiele wskazuje na to, że bezpośrednio do wyjścia na ulice zachęcił Irańczyków właśnie obóz ultrakonserwatywny. 12 grudnia prezydent postanowił bowiem ujawnić, jak kolosalne sumy państwo przeznacza na wspieranie fundacji religijnych, na czele których stoją czołowi konserwatywni ajatollahowie. Skłoniło to tychże do odkurzenia starej strategii – przekonywania średniozamożnych i uboższych Irańczyków do tego, że ich głównymi krzywdzicielami i hamulcowymi rozwoju kraju są skorumpowane reformatorskie elity, a nie wrośnięte w system fundacje religijne czy firmy związane z Korpusem Strażników Rewolucji Islamskiej. Na krytyce korupcji, marnotrawstwa i narastających nierówności społecznych oparł całą swoją kampanię przegrany rywal Rouhaniego w ostatnich wyborach – „twardogłowy” Ebrahim Ra’isi, który jako przewodniczący religijnej fundacji Astan-e Ghods Razawi, działa na stałe właśnie w Maszhadzie. Jego teść, Ahmad Alamolhoda, również duchowny, prowadzi najważniejsze modlitwy piątkowe w mieście, a miasto miało od lat reputację bastionu religijnych konserwatystów. Zmobilizowanie pewnej ich grupy na marsz przeciwko Rouhaniemu nie przedstawiało problemu.

On zaś zdecydował się zaś na swój tyleż spektakularny, co ryzykowny gest przeciwko fundacjom również na podstawie wizerunkowej kalkulacji. Jeśli „twardogłowi” chcą, by Irańczycy uwierzyli, że ludzie Rouhaniego nie dzielą się z prostym ludem owocami wzrostu gospodarczego, to prezydent życzył sobie czegoś odwrotnego – zahamowania, poprzez podsunięcie zastępczego obiektu nienawiści, błyskawicznego tempa, w jakim wyczerpuje się kapitał zaufania wobec jego własnej osoby. Bo chociaż Rouhani przejdzie do historii jako sygnatariusz porozumienia w sprawie programu nuklearnego Iranu, to po tym historycznym wydarzeniu i zdjęciu części sankcji poziom życia przeciętnego obywatela i obywatelki Iranu bynajmniej się nie podniósł, na co zwykli ludzie przecież liczyli. Do tego w grudniu w Teheranie zapowiedziano drastyczne podwyżki cen benzyny i paliwa gazowego o 40 proc. Na dodatek poinformowano, że rząd zamierza zwinąć program subsydiów dla ubogich, z którego korzysta 34 mln Irańczyków.

Do listy powodów, dla których Irańczycy jak najbardziej mają powód, by manifestować, można dopisywać kolejne. W ciągu poprzednich miesięcy krajem cyklicznie wstrząsały bankructwa banków i organizacji finansowych. Narastają nierówności społeczne i koszty życia, zasoby funduszy emerytalnych wyczerpują się, ogromnym problemem pozostaje korupcja. A i zaangażowanie w Syrii i Iraku, pozostając fundamentalnym dla irańskiej polityki bezpieczeństwa, nie jest przecież bezkosztowe. Do tego dochodzi utrzymujący się brak perspektyw dla młodzieży. W najmłodszej grupie wiekowej irańskich pracowników bezrobocie według optymistycznych oficjalnych wyliczeń wynosi 24 proc. Według innych badaczy – nawet 40 proc. A jest to wynik uśredniony; wśród młodych kobiet i mieszkańców mniejszych ośrodków odsetek ludzi bez pracy jest jeszcze bardziej zatrważający.

Głosując na Rouhaniego Irańczycy i Iranki mieli nadzieję na zmianę w granicach systemu. Ci, którzy demonstrują teraz, nie zastanawiają się już nad niuansami rywalizacji frakcyjnej w łonie duchowieństwa, nie dzielą ajatollahów na „postępowych” i „twardogłowych”, nie widzą już sensu zastanawiania się, kto ewentualnie mógłby zmieniać Iran zamiast Rouhaniego, ale w tych samych ustrojowych granicach. Są zdesperowani na tyle, by atakować samą logikę systemu, ideę republiki opartej na „rządach autorytetu islamskiego prawnika”. Na niektórych demonstracjach uderzano symbolicznie nie tylko w system, ale i krytykowano propagandowe eksploatowanie najświętszych symboli i postaci szyizmu na czele z imamem Husajnem i bitwą pod Karbalą. I chociaż protesty nie mają jednego kierownictwa, jednego programu, a stopień radykalizmu demonstracji różni się w zależności od lokalnych uwarunkowań, to już sam fakt, że takie kwestionowanie systemu ujawniło się w sposób wyraźny stanowi dla rządzącej elity niedopuszczalne zagrożenie.

Z zagrożeniem tym, jak pokazują niepokojące obrazy z ostatnich dni, władza postanowiła walczyć z całą stanowczością. Nie rzucał słów na wiatr Mohammad Ali Dżafari, komendant Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, gdy 3 stycznia mówił, że za kilka dni cała sprawa będzie skończona. W Teheranie już to Strażnicy, a nie policja, wzięli na siebie „przywracanie porządku”. Najwyższemu Przywódcy „pomogli” również arcywrogowie. To, że zarówno premier Izraela Benjamin Netanjahu, następca tronu Arabii Saudyjskiej książę Muhammad ibn Salman, jak i prezydent USA ekspresowo zareagowali na wydarzenia w Iranie, wyrażając radość i poparcie dla „walczących o wolność”, mogło tylko zniechęcić niezdecydowanych. Irańczycy świetnie wiedzą, że są to ostatnie osoby, którym można przypisać dobre intencje względem ich państwa.

Przynajmniej część obywateli, którzy nie manifestowali i/lub 3 stycznia wzięli udział w odgórnie zorganizowanych manifestacjach poparcia dla rządu, pokazała, że – mimo wszystkich codziennych bolączek – nie chce, by Iran pogrążył się w chaosie, na którym skorzystają wyłącznie jego rywale. Taki zresztą scenariusz wypadków byłby zresztą nieunikniony w przypadku nagłego załamania się systemu republiki islamskiej. Obecnie jednak można go uznać za scenariusz fantastyczny.

Mając tylko desperację i rozpacz, nie mając natomiast kierownictwa z ramowym przynajmniej programem i pozostając w rozproszeniu, irańskie protesty skazane są na ulegnięcie sile pacyfikujących. Tym bardziej, jeśli nadal będą im „pomagać” swoimi „pełnymi współczucia” tweetami „przyjaciele irańskiego ludu” w rodzaju Trumpa i jego wysłanniczki w ONZ Nikki Haley. Tyle, że żadna frakcja w irańskiej elicie nie będzie się mogła czuć zwycięsko. Konserwatyści przekonali się, że eksploatowanie słusznych skądinąd haseł odnoszących się do codziennego bytu bynajmniej nie działa na ich korzyść, a protestujący trafnie wskazują „uduchowionych” ajatollahów jako tych, którzy przejadają potencjalny dobrobyt. Reformatorzy dostali na talerzu dowód na to, że minął czas, gdy mogli tylko dawać nadzieję i snuć piękne wizje. Nawet gdy te protesty zostaną stłumione, ogrom problemów społecznych pozostanie i będzie tylko narastał.

Prezydent Iranu Hasan Rouhani / fot. Wikimedia Commons
Prezydent Iranu Hasan Rouhani stracił szansę, by pokazać się jako „najlepszy z mułłów” / fot. Wikimedia Commons

Jeszcze do przedwczoraj, zanim pojawiły się lawinowo doniesienia o przemocy wobec aresztowanych demonstrantów, największą szansę na skorzystanie na protestach miał, mimo wszystko, Rouhani. Wprawdzie nie zdołał poprawić znacząco bytu Irańczyków przez lata, gdy najbardziej mu ufano, jednak wysłuchując bolączek protestujących i realizując przynajmniej niektóre postulaty mógł pokazać się jako „najlepszy z mułłów”. I jako że w okresie swojej prezydentury podejmował jednak kroki odważne (porozumienie nuklearne było takim bez wątpliwości), to szereg analityków właśnie taki rozwój wypadków uważało za najbardziej prawdopodobny. Okazało się, że bliżsi prawdy byli ci, którzy już w 2013 r. przekonywali, że Rouhani to weteran klerykalnego skrzydła rewolucji 1979 r., który z ustrojem republiki islamskiej w pełni się identyfikuje i będzie go zmieniał tylko na tyle, ile jest niezbędne, by całość nie upadła. Wystarczyło, by zobaczył, jak ustrój ten jest podważany, i przyzwolił na tłumienie protestów.

Tym samym coraz większa część Irańczyków i Iranek przekonuje się, że ramy republiki islamskiej są wąskie, a interesy i punkt widzenia rządzących nią zbyt partykularne, by równocześnie bronić interesów kraju na arenie międzynarodowej i troszczyć się o dobrobyt wewnętrzny. Kolejne konfrontacje będą nieuniknione.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
    1. Może nie od samych protestów – one w pewnej fazie mogły być spontaniczne, ale od ataków na posterunki policji na pewno… to klasyka amerykańskich puczów – musi polać się krew niewinnych, dużo krwi.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Bałkańsko-weimarska telenowela geopolityczna

Serial w reżyserii Berlina i Paryża, producent: Waszyngton, sponsor, żyrant i ubezpieczyci…