…czyli nowy maccarthyzm.

Prawdopodobnie wszyscy zdążyli już przywyknąć do katastroficznych doniesień zza Atlantyku, składających się na pełen grozy obraz Stanów Zjednoczonych pod rządami prezydenta Donalda Trumpa. W mediach głównego nurtu, zarówno polskich, jak i zagranicznych, dominuje jednoznaczny pogląd: amerykańska demokracja ginie w szponach szalonego, odrażającego tyrana. Współczesny Neron podpala własny kraj, żąda nieograniczonej dyktatorskiej władzy, łamie prawa obywatelskie, niszczy instytucje, gotowy jest postawić Amerykę na skraju nowej wojny domowej, a resztę świata oddać w łapy potwora Putina. Niestety USA rzeczywiście zmierzają w stronę chaosu, głównie z powodu eskalacji rasistowskiej i policyjnej przemocy oraz skandalicznych nierówności dochodowych, które polityka Trumpa najpewniej wywinduje na jeszcze wyższy, rekordowy poziom. Ten temat jednak gości w głównych mediach znacznie rzadziej niż zastanawiające relacje nowego prezydenta z Rosją. Uznały one wręcz, że Trump jest “człowiekiem Putina”. W Europie, a zwłaszcza w Polsce największą obawą w związku z Trumpem jest to, że USA porzucą NATO i zostawią nas na pastwę Rosji, ta zaś – utożsamiana z Imperium Zła – niechybnie nas zniewoli. Trudno w to czasem uwierzyć, ale są to tezy głoszone otwarcie przez poważnych wydawałoby się autorów z Gazety Wyborczej i Polityki, a nie z Gazety Polskiej.

Donald Trump jako katastrofa

Nowego prezydenta najpoważniej obciąża podejrzenie o to, że Federacja Rosyjska pomogła mu wygrać wybory. Jest to sprawa z gatunku tych, o których wszyscy słyszeli, ale kojarzą tylko samo hasło, nikt z kolei nie potrafi podać żadnych konkretów. Jednak nic w tym dziwnego, bo o szczegółach opinia publiczna nie jest informowana. Federalna Agencja Wywiadowcza, która wszczęła oficjalne dochodzenie w tej sprawie, nie przedstawiła dotychczas nawet cienia dowodu, co o dziwo nie przeszkadza jej przedstawicielom grzmieć o “poważnym zagrożeniu”, czy o “bezprecedensowym mieszaniu się Rosji w demokratyczne amerykańskie wybory”. Faktycznie, brzmi poważnie. Na tyle poważnie, że New York Times, Washington Post, Wall Street Journal, CNN, NBC i w zasadzie wszystkie mainstreamowe media świata postanowiły najwidoczniej zawiesić na tę okoliczność wszelką dziennikarską rzetelność i powtarzać hasło o rosyjskim zamachu na demokrację w USA, traktując je jako fakt. Ten wybór dość czytelnie wpisuje się w tendencję utrzymującą się od 2014 r., od skandalu z aneksją Krymu przez Rosję. Kraj rządzony przez Władimira Putina uznany został przez medialny mainstream za czołowego wroga “wolnego świata”, a jakiekolwiek domniemanie, że Rosja może nim nie być, jest przez wzmiankowane media – wyraźnie uważające się za powierników zagrożonej liberalnej tradycji – poważnie karane: poprzez publiczne napiętnowanie.

Sprawa znalazła się obecnie na etapie, na którym potrzeba już czegoś więcej: zastosowanie sankcji o charakterze kryminalnym, a więc wskazanie konkretnych winnych, wydaje się konieczne, o ile oskarżyciele, czyli FBI, Partia Demokratyczna i liberalne media, chcą w swojej antyrosyjskiej i antyputinowskiej krucjacie zachować przynajmniej wiarygodność, nie mówiąc już o zwycięstwie. Wizerunkowe zwycięstwo na razie odnieśli, ale żeby odzyskać amerykańską politykę, trzeba je będzie dodatkowo potwierdzić. Serią swoich bezprecedensowych decyzji, powołaniem gabinetu ultraprawicowych outsiderów i swoim “burackim” stylem rządzenia, Trump dał sygnał, że nie zamierza respektować nikogo ani niczego i zamierza “wywrócić stolik” całego układu politycznego. Amerykański establishment łącznie z częścią Republikanów jest już oficjalnie na ścieżce wojennej z ekipą Trumpa – stawka jest więc olbrzymia. Niektórzy wysoko postawieni demokraci puścili już w medialny obieg hasło “impeachment”. W tej sytuacji wykazanie, że Donald Trump uzyskał urząd dzięki ingerencji obcego mocarstwa, byłoby dla nich tym, czym była bomba atomowa dla rządu Trumana – szansą kompletnej anihilacji przeciwnika.

Następca Baracka Obamy, oprócz tego że jest iście czarnosecinnym reakcjonistą, jest też osobą tak nieokrzesaną politycznie, że ostatnio coraz częściej dostarcza poszlak uwiarygodniających zarzuty kierowane pod jego adresem. W krótkim czasie podjął dwie decyzje, które dostarczają paliwa jego oskarżycielom. Na spotkaniu z Siergiejem Ławrowem Trump przekazał szefowi rosyjskiej dyplomacji ściśle tajne informacje dotyczące Państwa Islamskiego, pochodzące od “jednego z najbliższych sojuszników Stanów Zjednoczonych”, najprawdopodobniej od Arabii Saudyjskiej. Po tym jak wybuchł w związku z tym światowy skandal, prezydent nie próbował nawet zaprzeczać. Wręcz przeciwnie: pogrążał się dalej, twierdząc m. in., że ma pełne prawo sam decydować, które informacje przekazać Rosjanom, a które nie. Jest to oczywiście bzdura, świadcząca głównie o rażącej niekompetencji Trumpa. Powszechne skojarzenie z ”Russia Gate” było natychmiastowe, chociaż mało zasadne, bo w żaden sposób nie dotyczyło roli Rosji w zeszłorocznej kampanii prezydenckiej.

Zwolnienie Comeya

Sprawą godną pilniejszej uwagi była decyzja o usunięciu Jamesa Comeya ze stanowiska dyrektora FBI, bo miała ona o wiele ściślejszy związek tropieniem “rosyjskich agentów wpływu”. Zeznając w marcu przed komisją ds. wywiadu Izby Reprezentantów Comey oświadczył, że FBI prowadzi śledztwo w sprawie bliskich rosyjskich powiązań osób odpowiedzialnych za kampanię Donalda Trumpa. Kiedy kilka tygodni później, w maju, szef FBI zwrócił się do zastępcy prokuratora generalnego Roda Rosensteina o dodatkowe materiały celem przyśpieszenia dochodzenia, następstwem była “rekomendacja” Rosensteina skierowana do prezydenta, wnosząca o odebranie Comeyowi urzędu. Rosenstein uzasadnił to, co ciekawe, niekompetencją szefa FBI w ubiegłorocznym postępowaniu w sprawie skandalicznego wycieku e-maili Hillary Clinton w okresie kampanii prezydenckiej – materiałów zawierających wiele utajnionych informacji, które poważnie obciążały kandydatkę Demokratów (ci z kolei natychmiast wszczęli alarm, że cała afera jest prowokacją rosyjskich hackerów). W odpowiedzi na to Trump zwolnił dyrektora FBI.

Media natychmiast wystąpiły z przewidywalnym oskarżeniem: prezydent ma na sumieniu konszachty z Rosjanami, więc utrudnia dochodzenie w tej sprawie. Sam Donald Trump dolał swoim zwyczajem oliwy do ognia, oświadczając w jednym z wywiadów, że Comey zawiódł jego oczekiwania, bo trzykrotnie zapewniał go, że nie toczy się w jego sprawie dochodzenie. Dla establishmentu, nadal w dużej mierze opanowanego przez demokratów, był to czytelny sygnał, że Trump zamierza wszelkimi środkami – dopuszczalnymi lub nie – przejąć cały aparat państwowy i ręcznie nim sterować. Opinia publiczna uznała wyrzucenie dyrektora FBI za niesprawiedliwe, za bezczelny akt wrogości politycznej i jednoznacznie stanęła po jego stronie – sondaże wykazały niewielkie poparcie dla decyzji Trumpa. W obronie Comeya wypowiedział się na Tweeterze nawet Edward Snowden, którego wcześniej FBI ścigało za zdradę stanu. Sprawa jest o tyle złożona, że zarówno wśród demokratów jak i  republikanów James Comey miał opinię uczciwego, bezstronnego fachowca. Mimo błędów wytkniętych mu przez Rosensteina przy śledztwie w sprawie e-maili Clinton, faktycznie doprowadził je do etapu, w którym Hillary Clinton uznała, że właśnie przez Comeya przegrała wybory. Nie uprawdopodabnia to zatem podejrzenia, że szef FBI sprzyjał Demokratom i chciał celowo pogrążyć Trumpa. Wątek Comeya pozostaje o tyle symptomatyczny, że jak w soczewce skupia się w nim istota całej “Russia Gate”: polityczna głupota Trumpa pcha go do działań faktycznie kompromitujących i odbiera mu wiarygodność, a liberalna opinia publiczna, nieszczególnie zainteresowana niuansami, chętnie to wykorzystuje do mnożenia zarzutów, na poparcie których nie ma jednak dowodów.

“Hackerzy Putina” i raport dla naiwnych

Nic lepiej nie ilustruje atmosfery nagonki niż szum wokół głośnych oświadczeń służb wywiadowczych, które otwarcie mówiły o rzekomej penetracji amerykańskiej polityki przez Rosjan. Zaczęło się od grudniowego raportu CIA, w którym agencja starała się dowieść, że e-maile, które podczas kampanii miały skompromitować Hillary Clinton zostały wykradzione i przekazane Wikileaks przez rosyjskich hackerów. Dokument ten jednak wbrew intencjom autorów stał się jawnym pośmiewiskiem środowisk, ekspertów i niezależnych mediów związanych z problematyką cyberprzestępczości i cyberbezpieczeństwa. Z jednej bowiem strony CIA przywoływało opinie swoich ekspertów, oceniających akcję rzekomych “hackerów Putina” jako przejaw geniuszu, z drugiej zaś ujawniło, że ci “geniusze” pozostawili w kodzie swojego złośliwego oprogramowania napisy po rosyjsku – i to cyrylicą! – m. in. “Feliks Edmundowicz”. Zdumiewające: cyberszpiedzy zwyczajnie “podpisali się” symbolicznym odniesieniem do Dzierżyńskiego, pierwszego szefa WCzk. Na temat raportu wypowiedział się m.in. John McAfee, twórca popularnego pakietu antywirusowego i popularyzator tematyki cyberbezpieczeństwa, który wyśmiał doniesienia CIA i nazwał je nieudolną propagandą. Głównym mediom nie przeszkodziło to oczywiście triumfalnie głosić, że oto nakryto rosyjskich hackerów na gorącym uczynku, i twierdzić od tej pory, że do rosyjskiej infiltracji rzeczywiście doszło, a Trump jest pionkiem Putina. Komentatorzy w polskiej prasie i mediach internetowych przyjmują już niemal jako oczywistość, że “hackerzy Putina” to fakt.

Make everything great again, fot. wikimedia commons

6 stycznia ukazał się z kolei “raport” połączonych amerykańskich służb wywiadowczych, twierdzący wprost, że Rosjanie skutecznie usiłują sterować amerykańską polityką na najwyższym szczeblu, ze szczególnym uwzględnieniem ostatnich wyborów. Dokument ten został przez media głównego nurtu przyjęty entuzjastycznie, bo potwierdzał wcześniejsze wnioski CIA o hackerach, wskazywał też na cały szereg innych rosyjskich działań, oczywiście wrogich. Niestety “raport” ten jest kompromitacją – stąd też użycie cudzysłowu. Doprawdy trudno go potraktować poważnie: brak w nim nie tylko dowodów, ale i jakichkolwiek konkretnych źródeł czy nazwisk, został poza tym przygotowany z naruszeniem zasad tworzenia takich dokumentów. Po pierwsze, to co zwykle określa się mianem “intelligence community assessment” jest zawsze efektem pracy siedemnastu amerykańskich agencji prowadzących działalność wywiadowczą lub pracujących dla wywiadu. Jednak “raport”, o którym mowa, został sporządzony przez tylko cztery z nich: FBI, CIA, NSA i biuro dyrektora wywiadu narodowego. Zabrakło pozostałych (np. INR, czyli Biura Departamentu Stanu ds. Wywiadu i Analiz) których zadaniem jest w takiej sytuacji m. in. krytyczne odniesienie się do wniosków innych agencji. Po drugie, w zgodnie ze słowami Jamesa Clappera, byłego dyrektora wywiadu narodowego, nad przygotowaniem raportu pracował zespół złożony z doświadczonych analityków, którzy zostali “starannie wyselekcjonowani” (ang. “hand-picked”, dosł. “ręcznie dobrani”). Przez wielu krytycznych dziennikarzy i ekspertów zostało to zrozumiane jako co najmniej błąd w sztuce, a najprawdopodobniej nagięcie zasad. Regułą jest, że raport połączonych agencji musi być sporządzony przez ekspertów reprezentujących różne równoważące się punkty widzenia, by zachować obiektywizm. Słowa Clappera zostały przez wielu krytyków odczytane jako świadectwo tendencyjności: przyszło zamówienie polityczne z samej góry i pracownicy agencji musieli przygotować wnioski pod założoną tezę.

Prawdę mówiąc, tak właśnie wygląda efekt ich pracy. W “raporcie” nie znajdziemy żadnych konkretów pozwalających jednoznacznie wskazać osoby spiskujące z Rosjanami celem zapewnienia im wpływu na politykę USA. Cały dokument składa się z wyłącznie z ogólników, trywialnych spostrzeżeń i uwag mających luźny związek z bieżącą sprawą, np. nawiązań do praktyk KGB z czasów zimnej wojny. Co do podanych faktów, to nie wykraczają one poza te, o których wcześniej informowały media w USA i na świecie. Stąd np. fakty uwiarygodniające twierdzenie, że Władimir Putin podstępnie wpłynął na wynik wyborów w USA, są następujące: Putin wielokrotnie wypowiadał się pozytywnie o Trumpie, Putin liczył na Trumpa jako na sprzymierzeńca w walce z Państwem Islamskim w Syrii, Putin współpracował w przeszłości z politykami europejskimi, np. Gerherdem Schroederem i z Silvio Berlusconim. “Dowodem” ma być również to, że rosyjskie media próbowały zdyskredytować Hillary Clinton. To zresztą osobny temat. “Raport” wzbogacono bowiem o kuriozalny załącznik dotyczący arsenału rosyjskiej propagandy na świecie, skupiający się na anglojęzycznej telewizji Russia Today. Fakty na jej temat są ogólnie znane: RT nadaje z Moskwy, jest bardzo krytyczna wobec polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych, wobec amerykańskiego systemu politycznego, bezlitośnie piętnuje nadużycia amerykańskich koncernów, a poza tym odznacza się niechęcią do obozu Hillary Clinton. To wystarczyło, by w “raporcie” została przedstawiona w jako złowrogie narzędzie kontroli amerykańskich umysłów i świadectwo zamachu na suwerenność USA.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że osławiony “raport” połączonych sił wywiadu mógłby zostać napisany przez względnie ogarniętego studenta z dostępem do internetu w ramach wypracowania na temat “Rosja nie lubi Ameryki i Hillary Clinton – rozwiń i uzasadnij”. Do braku powagi przyznają się niejako sami autorzy “raportu” opatrując swoje doniesienia zastrzeżeniem: “Przedstawione wnioski nie mają za zadanie dowodzić żadnych faktów. Zostały oparte na zebranych informacjach odznaczających sie niekompletnością i fragmentarycznością, oraz na logice, argumentacji i precedensach”. Kiedy John Brennan, były szef CIA, zeznawał przed wspomnianą już komisją ds. wywiadu i został poproszony o uzasadnienie tez zawartych w “raporcie”, otwarcie przyznał, że żadnych dowodów nie potrafi podać. To jasne: ten “sensacyjny” dokument nie zawiera nawet cienia świadectwa, że Federacja Rosyjska wywiera potajemny wpływ na politykę rządu USA i instytucje gwarantujące bezpieczeństwo państwa, ani że Trump jest tego przykładem, a to przecież sugerują odbiorcom mainstreamowe media alarmując o “rosyjskim wpływie”.

BuzzFeed – FBI lubi to!

Rusofobiczna bańka medialna pęcznieje i obecnie działa już kilka “trybunałów” prześwietlających ludzi z otoczenia prezydenta. Żaden niczego się nie doszukał, ale dzięki nim media zdołały skutecznie oczernić kilka osób. Nie jest to żadna strata polityczna dla postępowej części świata, są to bowiem wyjątkowi reakcjoniści, stanowi natomiast przykład skuteczności walki prowadzonej przez Demokratów przy użyciu środków masowej propagandy. Na szczególną uwagę zasługuje sprawa Cartera Page’a, jednego z doradców Donalda Trumpa podczas kampanii prezydenckiej. Komisja senacka objęła go dochodzeniem w tym roku, natomiast już w trakcie kampanii prezydenckiej FBI rozpoczęło inwigilację Page’a, a zgodę na to uzyskało na mocy ustawy o monitorowaniu obcych wywiadów. Podstawą do podejrzeń o współpracę Page’a z rosyjskimi agentami były podróże do Rosji w celach biznesowych oraz wykład wygłoszony przez niego w Moskwie w lipcu 2016 r., w którym krytykował politykę zagraniczną USA. Reakcja mediów była wówczas natychmiastowa: no tak, pojechał do Moskwy i źle mówił o ojczyźnie – wiadomo, typowy agent Putina. Przynajmniej w optyce New York Timesa. Page bronił się powołując się na konstytucyjne prawo do wolności słowa i ma rację – w liberalnej demokracji wszyscy obrońcy praw człowieka powinni wziąć go w obronę, jednak w “ojczyźnie demokracji” się tego nie doczekał. Z myślą o dalszym postępowaniu został zobligowany do przedłożenia dokumentacji wszystkich (dosłownie wszystkich) przypadków kontaktu z osobami z Rosji z lat 2015-2018 łącznie ze wszystkimi SMS-ami. Jeżeli zapomni o jakimś SMS od rosyjskiego biznesmena, może odpowiedzieć za utrudnianie śledztwa.

To nie koniec absurdów w sprawie Cartera Page’a. James Comey zeznał przed członkami kongresu, że szpiegowanie Page’a rozpoczął na podstawie skompromitowanego, wyjątkowo nierzetelnego “Trump Dossier” autorstwa byłego pracownika wywiadu. Mowa o zbiorze sensacyjnych doniesień mających demaskować rosyjskie powiązania Trumpa i jego ekipy, opublikowanym w styczniu przez tabloidowy portal BuzzFeed, wcześniej odrzuconym m. in. przez CNN i Washington Post, powszechnie wyśmianym jako amatorszczyzna i stek bredni. Teraz okazało się, że już od lipca 2016 r. FBI było w posiadaniu tego materiału i na podstawie takiego niedorzecznego paszkwilu otrzymało pozwolenie na inwigilację Cartra Page’a! Stawia to pod znakiem zapytania dotychczasowy profesjonalizm Comeya i kierowanej przez niego do niedawna instytucji.

Nowy maccarthyzm

Sam Trump ma związki z ludźmi z Rosji, ponieważ jest potentatem na rynku luksusowych nieruchomości, a część jego klientów była rosyjskimi miliarderami. Podobnie jego zięć Jared Kushner, obecnie prezydencki doradca. Wskutek politycznych nacisków stanowiska stracili bliscy współpracownicy Trumpa: jeszcze w trakcie zeszłorocznej kampanii Paul Manafort – za wcześniejsze przyjmowanie pieniędzy od ukraińskiego oligarchy powiązanego z Janukowyczem – i ostatnio Michael Flynn, doradca ds. bezpieczeństwa – za nieuprawnione kontakty z rosyjskim ambasadorem przed objęciem funkcji w nowym gabinecie. Wbrew atmosferze, jaka zdominowała debatę publiczną, nie udowodniono im żadnych działań na rzecz obcego rządu. Tropiącą je komisję senacką stać było jedynie na oświadczenie o “istnieniu rozległej sieci powiązań” i wyrażeniu na tej podstawie obaw o bezpieczeństwo USA. Tego samego dnia “rozległa sieć powiązań” znalazła się w tytułach prasowych opiniotwórczych mediów.

To święte oburzenie trudno potraktować poważnie, jeżeli wziąć pod uwagę, że po obsadzeniu na Kremlu Borysa Jelcyna na początku lat 90. amerykańska prasa z nieskrywaną dumą pisała o nim “nasz człowiek w Moskwie”, a amerykańscy doradcy regularnie kursowali do prezydenta Rosji przed i po objęciu przez niego urzędu. Można nie lubić Rosji ani Władimira Putina, można nawet uważać, że związki prezydenta i jego przybocznych z Rosjanami są niekorzystne lub wręcz szkodliwe dla Stanów Zjednoczonych. Nie usprawiedliwia to jednak tendencyjności i hipokryzji dziennikarzy odpowiedzialnych za informowanie opinii publicznej, a przede wszystkim stronniczości państwowych instytucji powołanych do respektowania prawa, nie zaś instrumentalnego go traktowania w imię ochrony partykularnych interesów określonych grup politycznych. O jaką grupę chodzi, nietrudno się zgadnąć.

Dziwnym zrządzeniem losu nikt z dyżurnych tropicieli “agentów Putina” nie dostrzegł, że John Podesta, szef kampanii prezydenckiej Hillary Clinton, brał pieniądze od rosyjskich lobbystów za wysiłki na rzecz zniesienia sankcji nałożonych na Rosję za aneksję Krymu. Co więcej, Podesta lobbował też na rzecz tego samego ukraińskiego oligarchy co wspomniany Paul Manafort. Viktor Pinczuk finansował również Clinton Foundation. Przede wszystkim jednak w 2015 r. Fundacja Clintonów pośredniczyła przy podpisaniu umowy, zgodnie z którą rosyjski koncern przejął praktycznie całe wydobycie uranu – bardzo strategicznego surowca – na terenie USA. Dwa lata temu rozpisywał się o tym New York Times. Teraz wymownie milczy – o pani Clinton nie można pisnąć złego słowa. Ona jest wszak symboliczną i polityczną przeciwwagą dla Trumpa. W odczuciu postobamowego establishemntu jest gwarantem stabilności systemu.

“Russia Gate” nie jest aferą na miarę Watergate, wbrew opiniom rozpowszechnianym przez media. Kiedy sztab Nixona zakładał nielegalne podsłuchy w hotelu Watergate, jego spece zostali nakryci na gorącym uczynku, a oskarżenia mogły opierać się na jakichś faktach. Obecna sytuacja przypomina raczej ponure czasy niesławnej komisji senatora McCarthy’ego z lat 50. ubiegłego wieku, która zgodnie z duchem rodzącej się wtedy zimnej wojny zajmowała się prześwietlaniem domniemanych komunistów. Maccarthyzm, będący synonimem obsesji na punkcie tropienia agentów obcego wpływu, zniszczył wówczas życie wielu szacownych Amerykanów. Przez całe dziesięciolecia wytykanie jakichkolwiek związków z Rosją służyło w USA niszczeniu przeciwników politycznych. Celowali w tym Republikanie i oczywiście cała prawica. Kto chciał prześcignąć innych w oficjalnej prawomyślności, musiał głośno oskarżać o komunizm za mało wojowniczych antykomunistów – co ciekawe, atakowano tak nawet Ronalda Reagana. Również Bill Clinton był w ten sposób oczerniany, ponieważ wypominano mu podróże do Moskwy za czasów studenckich. Dzisiaj sytuacja się odwróciła i to właśnie demokraci są główną siłą współczesnego maccarthyzmu. Jego  nowa wersja niszczy – o ironio! – zamożnych prawicowców o skrajnych poglądach, ale nie jest to jedyna różnica. Wówczas, 60 lat temu, w obronie prześladowanych stanął i wyzwanie McCarthy’emu rzucił redaktor Edward Murrow z CBC News, stając się głosem uczciwego, profesjonalnego dziennikarstwa. Dzisiaj nie widać postaci tej miary, cały mainstream zgodnie powtarza samą propagandę. Nic dziwnego – jest ona skutecznym środkiem ratowania resztek legitymizacji, niezbędnej systemowi liberalnej demokracji w czasach “gnijącego kapitalizmu”, po stronie którego media twardo stoją, bo dzięki niemu istnieją.

Antytrumpowa i antyputinowska histeria jest wyrazem nadziei na uratowanie globalnej hegemonii USA, dlatego za wszelką cenę liberałowie chronią “markę” Hillary Clinton – najwybitniejszej “tarczowniczki” lobby wojenno-zbrojeniowego w USA. Swoją przydatność udowodniła w Libii i Syrii, układ Obamy z Iranem był dla niej ciosem. Szkalowanie Donalda Trumpa jako człowieka Putina zaczęło się właśnie wtedy, kiedy w trakcie kampanii zaczął deklarować zamiar ograniczenia interwencji na Bliskim Wschodzie, “eksportu demokracji” i roli Stanów Zjednoczonych jako “globalnego policjanta”. Trzeba mieć to na uwadze, jeżeli część mediów wyhamuje z czasem swoją krucjatę przeciwko Trumpowi. Nowy prezydent bowiem, po kilku miesiącach rozluźnienia, powraca na sprawdzony przez Baracka Obamę tor imperializmu. Po ostrzale bazy Assada w Syrii, po podróży Trumpa do Arabii Saudyjskiej i Izraela, establishment widzi, że z tym nieokrzesanym człowiekiem na czele państwa będzie jednak można, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas, utrzymywać znaczną część ludzkości w stanie podporządkowania. Narracja części głównych mediów może stopniowo ulec zmianie.

Wykorzystano źródła:
nytimes.com,
forbes.com,
theintercept.com,
counterpunch.org,
consortiumnews.com,
mintpressnews.com

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. sankcje Usa obejmą tez finansowane przez Kreml portale jak Strajk.eu czy sputnik któy szerzy antykapitalistyczna i antylibralna propagande powinno w polsce tez ruszyc sledztwo w sprawie powiazan polskich polityków z kremlem PARTIE PO SLD NOWOCZESNA PSL RAZEM tam jest najwiecej agentów ORAZ Morderstwa LECHA KACZYŃSKIEGO

  2. komus te qui pro quo jest potrzebne i robi ludziom wode z mózgów mysle o psychopatach z po-pis

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Obrazy wojny (reportaż z Doniecka)

Zdecydowałem o publikacji tego reportażu rosyjskiej dziennikarki, Swietłany Pikty, z kilku…