Odbijany z rąk Państwa Islamskiego Mosul to piekło. Ukrywanie tego, przerzucanie całej odpowiedzialności na IS lub odwracanie uwagi od problemu za pomocą suchych doniesień o ruchach wojsk właśnie staje się niemożliwe. Niepokój z powodu dramatu mieszkańców miasta i uchodźców był zmuszony wyrazić nawet ONZ. Oczywiście bez wskazywania, gdzie znajdują się prawdziwe korzenie irackiej tragedii.

17 marca samoloty koalicji walczącej z Państwem Islamskim pod dowództwem Stanów Zjednoczonych zrzuciły bomby na przedmieście Nowy Mosul. W oficjalnych dokumentach to uderzenie w bojowników i sprzęt Państwa Islamskiego, zaznaczono, że dokładne miejsce zasugerowało wojsko irackie. Kolejny atak z powietrza, jakich w Iraku Amerykanie przeprowadzili już tysiące, nawet jeśli liczyć tylko czas prezydentury Trumpa czy tylko rok 2017. Wszystko, jak powszechnie wiadomo, w dobrej sprawie.

Tym razem jednak coś poszło mocno nie tak. Krótko po uderzeniu w mediach społecznościowych pojawiają się drastyczne zdjęcia i doniesienia o ofiarach cywilnych. Stu, dwustu, dwustu trzydziestu zabitych, piszą media, z czasem także te poważne, godne zaufania, jak „The Guardian” czy „Washington Post”. Wśród ofiar są dzieci. Wśród nich siedmioletni Faris i czteroletnia Ta’iba, a także inne, których nikt nie szukał i szukał nie będzie, bo krewni zginęli albo nie żyją już od dawna. Uwięzionych pod gruzami ratowali sąsiedzi, ale w resztkach budynków, które krótko przed tragedią wskazano uciekinierom z innej części Mosulu jako względnie bezpieczne schronienie, znajdowali w większości już tylko martwe ciała, nie wszędzie zresztą mogli dotrzeć. Rząd w Bagdadzie podał do wiadomości: wysyłamy specjalną ekipę ratowników ze stolicy. Dotarli w piątek, 24 marca, kiedy na znalezienie żywych tym bardziej nie było szans. Pozostało im dalsze szukanie zabitych i ich policzenie. Może smutny efekt ich pracy zostanie znowu nagłośniony przez media; gdyby okazało się, że naprawdę zginęło ponad 200 osób, mielibyśmy do czynienia z największą jednorazową tragedią wywołaną bezpośrednio przez działania koalicji anty-IS w tej wojnie.

Po tygodniu wyniosłego milczenia amerykańskie dowództwo musiało zatem wyrzucić z siebie komunikat: tak, koordynaty naszego ataku pokrywają się z lokalizacją miejsca, w którym podobno zginęli ludzie. „Podobno”, bo w sprawie zacznie się dopiero śledztwo, będzie specjalna komisja itp. Amerykanie nie omieszkali również zaznaczyć, że właściwie cała tragedia to wina Państwa Islamskiego, bo to ono osłania się cywilami jako żywymi tarczami. Do niektórych mediów już dotarła informacja, jakoby dach jednego z zawalonych domów upatrzył sobie snajper-dżihadysta. Inne, jak Agencja Reutera, zmiękczają przekaz innymi środkami. Donoszą: wygląda na to, że ofiar jest „tylko” 61, a poza tym w sprawie nie ma nic pewnego, atak z powietrza mógł nastąpić w okolicy, a ten konkretny budynek wysadziło IS. Niedługo zapewne „poważne” redakcje otrząsną się z chwilowego szoku i narracja wróci na właściwy tor. W najlepszym razie wrażliwy czytelnik dowie się, że taka jest wojna i, niestety, tak być musiało.

Abstrahując od całej stronniczości, jaką wykazały się przy bliskowschodnich konfliktach owe „poważne” środki masowego przekazu, będą mieć akurat w tym punkcie sporo racji. W bitwie o Mosul musiały paść cywilne ofiary. Tylko marzyciele mogli się spodziewać, że bezwzględna walka, której stawką jest ponad milionowe (teraz już „tylko” 600-tysięczne) miasto obejdzie się bez takowych. Naiwnością było danie wiary opowieściom o tym, że armia iracka, nie mówiąc o Amerykanach, jest w stanie prowadzić działania „czysto”, chirurgicznie, nie to, co Rosjanie, którzy zmiatali z ziemi wszystko na swojej drodze, a cywilów mordowali ze szczególnym upodobaniem. Jeśli prowadzi się bitwę o każdą ulicę i każdy dom, a działania wojsk lądowych wspiera się nalotami (co z punktu widzenia czysto wojskowego jest logiczne), nie da się trafiać tylko w dżihadystów. To, co zdarzyło się w Mosulu 17 marca, przeraziło swoją skalą. Ale ataki z powietrza Amerykanie prowadzili także przed tą datą i po niej. Wtedy też trafiali w zwykłe ulice, domy mieszkalne, szkoły, sklepy. Nikt nie zginął, naprawdę? A może raczej nie było komu rejestrować, relacjonować przypadków śmierci jednej, kilku, kilkunastu osób? Tym bardziej, że „wolny świat” niespecjalnie jest zainteresowany.

Mosul, sytuacja w końcu marca / Al-Jazeera English

Nieco faktów, które nikogo nie interesują, zdradził „Associated Press” Altaf Musani, reprezentujący w Iraku Światową Organizację Zdrowia. Też w ostrożnych słowach, skupiając się głównie na liczbach. Od początku operacji w Mosulu przyjęliśmy do naszych szpitali 5300 rannych, tylko w zachodnim Mosulu, gdzie ofensywa koalicji trwa krócej niż miesiąc – 1300 osób. 30 proc. z tego to kobiety. Następnie niecałe 30 – dzieci poniżej piętnastego roku życia. Musani sugeruje, że to i tak dalece nie wszyscy poszkodowani. WHO może działać na terenach, które już wyrwano fundamentalistom. Nie dotrze na pierwszą linię frontu. Nie zliczy tych, którzy zginęli na miejscu i nie zdołali dotrzeć do szpitala.

Tragedia z 17 marca przyniosła jeszcze jedno – ONZ, który do tej pory słusznie, ale wybiórczo zwracał uwagę głównie na osoby uciekające z Mosulu i niedostatki udzielanej im pomocy, „zauważył”, że ludzie mogą tracić życie także bezpośrednio wskutek działań Amerykanów i ich sojuszników. – Jesteśmy przerażeni tymi okropnymi stratami – powiedziała koordynatorka ds. humanitarnych na Irak. Niestety, poza zwyczajowe „głębokie zaniepokojenie” organizacja nie wyszła. A szkoda. Zamiast kolejnego, kierowanego faktycznie w powietrze apelu o „humanitarną wojnę” (nie ma takiej), powinno wybrzmieć trzeźwe spojrzenie na perspektywy Iraku. Przyznanie, że „wolny świat” nie tylko nie interesuje się bilansem ofiar cywilnych w Mosulu, ale i nigdy nie zależało mu szczególnie nawet na dobrobycie, ale po prostu na spokoju w Iraku.

Gdyby było inaczej, nie byłoby najazdu w 2003 r., przeprowadzonego – już to wiemy – pod fałszywym, grubymi nićmi szytym pretekstem, przez prezydenta USA, który nie tylko nie orientował się w skomplikowanej sieci bliskowschodnich relacji, ale i nie odróżniał szyitów od sunnitów. Nie byłoby wdrożonej na ślepo debasyfikacji, która pozbawiła zatrudnienia – i jakichkolwiek perspektyw – nie tylko odrażające figury z otoczenia Saddama Husajna, ale i setki wojskowych, którzy funkcjonowali w tamtym systemie z konieczności, tak jak staraliby się odnaleźć w każdym innym. Także w sojuszu ze skrajnymi fanatykami religijnymi, który zawarli, pałając żądzą zemsty i wiedząc, że nowy Irak i tak nie ma im nic do zaproponowania. Nie wypromowanoby, jako nowych władców Iraku, najbardziej żądnych władzy i najbardziej wąsko patrzących na politykę szyickich rewanżystów z byłym już premierem Nurim al-Malikim na czele. Dostrzeżonoby, że czym innym jest zbadanie i osądzenie zbrodni na Kurdach i trwającej od dziesięcioleci (jeszcze przed Saddamem zresztą) dyskryminacji szyitów, a czym innym – zwykłe odwrócenie stosunków i zepchnięcie sunnitów do drugiej kategorii. Wreszcie, gdyby nawet nie dało się uniknąć tego wszystkiego, próbowanoby korygować katastrofalny kurs polityczny wcześniej. Wtedy, kiedy można jeszcze było przekonać sunnitów, że jest dla nich lepsza alternatywa, niż poparcie – aktywne lub ciche – wojujących salafitów. Obecnie nie ma znaczenia nawet to, że to poparcie wygasło, gdy tylko owi salafici ze swoimi czarnymi sztandarami zajęli północny Irak, pędząc przed sobą pierzchającą w popłochu „nowoczesną”, „zdebasyfikowaną” armię iracką, i zaprowadzili tam swoje brutalne porządki.

Tyle w kwestii straconych szans i błędów nie do nadrobienia. Za ich przyczyną aktualny stan rzeczy jest taki, że Państwo Islamskie, nawet teraz, gdy jego świetność minęła, zakumulowało tyle funduszy i sprzętu od konserwatywnych krajów Zatoki Perskiej, zatruło swoją ideologią tylu bojowników, miejscowych i przybyłych z zagranicy, że można je tylko wykorzeniać siłą. Co zniszczy do końca północ Iraku. A potem, jeśli uda się wojnę z IS wygrać, państwo irackie zostanie z tymi zniszczeniami samo i nie ma żadnej, dosłownie żadnej gwarancji, że tym razem jego włodarze będą w stanie zarządzać nim rozsądnie i z uwzględnieniem interesów całej zróżnicowanej populacji. Osobną kwestią jest to, że nie będą mieć po prostu pieniędzy na podźwignięcie kraju z gruzów. Jak i to, że zlikwidować północnoiracką prowincję „kalifatu” to jedno, a powstrzymać krążących po całym Bliskim Wschodzie orędowników ścinania głów niewiernym – całkiem co innego. Wszystkie inne „prognozy”, „apele” i „wyrazy zaniepokojenia” to zwyczajna propaganda. Podobnie jak głośne wczorajsze oświadczenie armii irackiej – wstrzymujemy ofensywę, bo liczba cywilnych ofiar jest za duża, musimy naradzić się nad zmianą taktyki. Otóż o tym, że w planie bitewnym potrzebne są korekty, bo dotychczasowe założenia nie sprawdziły się w zażartych bojach w gąszczu ulic Starego Miasta i armia ponosiła za duże straty (własne, nie cywilne), było wiadomo już wcześniej. Oświadczenie zresztą nie zdało się na wiele. Dzisiaj w mediach przebijają się już doniesienia, że walki rozpoczęły się na nowo.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Halo, czy dr Lynch?

August Grabski, profesor Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego, wykładowca, ciesząc…