Mołdawia jest w powszechnym mniemaniu chorym człowiekiem Europy. Zgodni są co do tego nie tylko politycy unijni, analitycy, ale również sami mołdawscy obywatele. Miliony euro, wlewane w ten kraj przez lata, by był gotowy do unijnego członkostwa, jak się okazuje, nie na wiele się zdały, w większości „rozpływając się w powietrzu” lub trafiając do kieszeni oligarchów. O trudnej sytuacji Mołdawii piszemy jako jedyni w polskich mediach (tutajtutaj i tutaj). Ale jest jeszcze jedno państwo, które chce czerpać korzyści z tego zamieszania. To Turcja.

To pasjonujące obserwować grę, którą toczy turecka dyplomacja. Postronni obserwatorzy śledzą na mołdawskim ringu przepychanki między opcją neoliberalną, proamerykańską i proeuropejską a obozem prorosyjskim i sądzą, że to wyczerpuje całość konfliktu. A tymczasem Turcja po cichutku, krok za krokiem, robi swoje. Nie wiadomo tylko, czy próbuje wciągnąć Mołdawię w sferę swoich wpływów, czy też może poprzez ten kraj wchodzić kuchennymi drzwiami na europejski kontynent, skoro oficjalnie się nie udało.

Przypomnieć warto, jak wyglądał kontredans Zachodu, reprezentowanego przez Angelę Merkel, z Turcją i jej prezydentem Erdoganem.

Kiedy okazało się, że fala uchodźców i imigrantów zaczyna tworzyć nierozwiązywalne problemy w krajach unijnych, w grudniu 2015 r. Erdoganowi zaproponowano deal: Unia da mu kasę, jeśli tylko będzie tak uprzejmy, że zatrzyma u siebie syryjskich i innych, korzystających z syryjskiego i irackiego korytarza uchodźców i imigrantów. Suma była niemała – 3 miliardy euro. Oczywiście, szczodra propozycja trochę dotyczyła samych uchodźców, a trochę miała być rodzajem zachęty, by Erdogan kontynuował schładzanie stosunków z Rosją, które wówczas, po strąceniu przez Turcję rosyjskiego bombowca, były w dramatycznie złym stanie.

Prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan / facebook.com/RecepTayyipErdogan

Ale Erdogan już wtedy czuł się na tyle pewnie, że pieniądze wziął, ale jednocześnie kontynuował swoją politykę, bez oglądania się na podpowiedzi i rady innych, nawet tych, którzy płacili. Najpierw, w czerwcu 2016 r. brawurowo unormował stosunki z Rosją, czym musiał bardzo rozczarować nie tyko UE, ale też swoich kolegów z NATO, ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Następnie, w lipcu 2016 r. zdławił pucz wojskowy, jakoby kierowany przez opozycjonistę Fethullaha Gülena, mieszkającego w USA. Po czym nie dość, że w swych rozliczeniach z uczestnikami puczu podeptał wszystkie normy demokratycznego państwa, stosując represje, tortury, aresztowania bez sądu, to na dodatek pokłócił się z USA, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że to one stały za tym puczem. Potem złożył wizytę w Rosji, pełną serdeczności i nowych planów wspólnych z Rosją inwestycji, które wpędziły w niekłamany popłoch neoliberalną Europę. Uwieńczeniem był całkiem niedawny zakup kompleksów nowoczesnych rakiet rosyjskich S-400. Zakupem tym wyraziły zaniepokojenie nawet Stany Zjednoczone, na co Erdogan odpowiedział tyleż butnie, ile mało elegancko, pokazując, że w każdej chwili jest gotów zmienić sojusznika. A trzeba pamiętać, że takie nawet zawoalowane groźby musza brzmieć wyjątkowo nieprzyjemnie w uszach Amerykanów, skoro armia turecka jest drugą co wielkości armią Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Na tym tle niesłychanie ciekawa wydaje się próba zaznaczenia swojej obecności w Mołdawii akurat teraz. Oczywiście, to przecież nie stało się nagle – w 2010 roku, kiedy Erdogan był premierem tureckiego rządu, obie strony podpisały wspólne, szerokie porozumienie o stworzeniu Rady Strategicznej Współpracy między Republika Mołdawią a Turcją. Podpisano także porozumienie o współpracy w dziedzinie spraw socjalnych, porozumienie o współpracy mediów państwowych. Wtedy jeszcze nikomu nie śnił się raptowny powrót zimnej wojny, sankcje rosyjskie i konflikt na Ukrainie. Także problemy wewnętrzne Mołdawii omawiali między sobą jedynie bardziej wnikliwi analitycy i obserwatorzy. Europejscy urzędnicy przekonywali, że w Kiszyniowie dzieje się znakomicie. Mołdawia, jak zapewniali wszyscy europejscy dyplomaci, była jedną z największych nadziei Partnerstwa Wschodniego, z jasną perspektywą wstąpienia do Unii po przeprowadzeniu serii reform, które wdrażać miał euroentuzjastyczny, pełen determinacji rząd. Także perspektywy członkostwa w NATO kreślono różowym kolorem. Wtedy też nikt w Europie nie odrzucał możliwości przyjęcia do UE samej Turcji.

Zatem nawiązywanie kontaktów z państwem, które mogło niebawem stać się członkiem Unii, było całkiem naturalne. Ale potem wszystko w regionie się zmieniło. Zaczęła się wojna w Syrii, a na ten teatr wojenny weszła Rosja i zmienił się cały układ sił. W samej Mołdawii z roku na rok było coraz bardziej oczywiste, że „euroentuzjastyczny” rząd w rzeczywistości cynicznie gra hasłami integracji, wprowadza reformy w duchu neoliberalnym, kiedy mu to pasuje, przejmuje europejskie fundusze pomocowe, za to zwykłych obywateli ma gdzieś. W efekcie „integracja” nie dawała im nic oprócz rosnącej biedy, wysokiej fali emigracji i rozpadu rynku wewnętrznego. Do tego dochodził jeszcze niekończący się wewnętrzny konfliktu o Naddniestrze. Efektem tego były wyniki prezydenckich wyborów w 2016 r., które wygrał prorosyjski kandydat Igor Dodon. Przeciwnicy eurointegracji poczuli, że odwrócenie negatywnych tendencji jest możliwe. Rząd, nadal proeuropejski, nie ma jednak zamiaru odpuścić. Jeszcze nic nie jest rozstrzygnięte: konflikt między prezydentem a proeuropejskim rządem może przechylić się w każda stronę, Europa nie może jednak zamykać oczu na fakt, że społeczeństwo Mołdawii pokazało swoją niechęć do zjednoczonej Europy.

Niejako równolegle, choć przecież z zupełnie innych powodów w podobnej sytuacji znalazła się Turcja, której władzom kanclerz Merkel dała wyraźnie do zrozumienia, że na razie nie mogą liczyć na bliższą współpracę z Unią Europejską, o członkostwie nie wspominając, dopóki nie uregulują przestrzegania praw i wolności obywatela w swojej wewnętrznej polityce. I dlatego obserwowanie nagłego zwiększenia aktywności tureckiej na terenie Mołdawii jest tak interesujące.

W połowie tego roku spotkali się w Mołdawii premierzy obu krajów. Mołdawski premier ogłosił Turcję swym „strategicznym partnerem” i zapowiedział zwiększenie wzajemnej wymiany handlowej w celu jej znaczącego zwiększenia. Jego turecki odpowiednik stwierdził, że Mołdawia jest „zaufanym partnerem” choć oba państwa nie mają wspólnej granicy. Zadeklarował, że Turcja gotowa jest zwiększyć swój potencjał inwestycyjny na terenie Mołdawii do miliarda dolarów, sumy dla tego biednego państwa pokaźnej. Zapowiedział inwestycje prywatnego kapitału. Następnie obaj premierzy udali się do Komratu, stolicy Gagauzji. Gagauzi, choć prawosławnej wiary, mówią językiem bardzo bliskim tureckiemu, zatem wizyta obu urzędników miała głęboko symboliczne znaczenie.

Pałac Prezydencki w Kiszyniowie świeci pustkami od zamieszek w 2009 r. Zostanie wyremontowany za tureckie pieniądze / fot. Małgorzata Kulbaczewska-Figat

Zniesiono wizy dla obywateli obu krajów. Prezydent Dodon przyjął tureckiego ambasadora i odbył z nim długą rozmowę na temat perspektyw wzajemnej współpracy obu stron. Nieczęsto się zdarza, by prezydenci spotykali się z ambasadorami i omawiali z nimi zagadnienia zarówno wewnętrznej, jak i zagranicznej polityki swojego kraju. Strona turecka przekazała 9 milionów dolarów na remont pałacu prezydenckiego w Kiszyniowie, który został uszkodzony podczas zamieszek w 2009 r., miał być remontowany, ale przeznaczone na ten cel fundusze nieoczekiwanie „skończyły się”. W rezultacie Dodon musi korzystać z zapasowej, kiepsko położonej i mało reprezentacyjnej rezydencji w dzielnicy Buiucani. To też rzadki wypadek, by na inwestycje w budynkach głów państw składały się obce państwa, bowiem naturalnie pojawia się natychmiast pytanie, czego będą chciały w zamian. Turcja nagle zadeklarowała, że komercyjny bank turecki otworzy w Mołdawii swój oddział. A na 15 grudnia w Kiszyniowie zaplanowana została wizyta na najwyższym szczeblu – na dwa dni przyjedzie do mołdawskiej stolicy Recep Tayyip Erdogan.

Cała ta sytuacja sprzyja oczywiście spekulacjom. Jeżeli Mołdawia nagle wybrała „trzecią drogę” – ani z Rosją, ani z Unią Europejską, to przede wszystkim pojawia się pytanie, kto w Unii odpowie za krach polityki eurointegracji Mołdawii. Pieniędzy europejskich podatników poszło tu niemało, bo prawie 800 milionów euro, a głównym orędownikiem ich wydawania była Angela Merkel. Czy ktoś jej zada pytanie o zmarnowane fundusze? Oczywiście, odpowiedzialni za faktyczny transfer tych funduszy do kieszeni mołdawskich oligarchów mogą się bronić, że w ten sposób zapobiegali rozszerzaniu się rosyjskiej strefy wpływów, bo gdyby nie lata poparcia dla „euroentuzjastów” w Kiszyniowie, już dawno zwolennicy prorosyjskiego kursu przegłosowaliby patrzących z nadzieją na Zachód. W świetle faktu, że w ostatecznym rozrachunku i tak opcja prorosyjska podniosła w Mołdawii głowę, tłumaczenie to brzmi jednak mało przekonująco.

A może, pytają inni miłośnicy teorii spiskowych, to właśnie jest zastępcze wpychanie Turcji do Europy, a za tym wszystkim stoją Niemcy, którzy uznali swą porażkę w przyciąganiu tureckiego rynku w europejska przestrzeń gospodarczą, więc próbują zrobić to inaczej? Ma ta spekulacja o tyle sens, że Bułgaria wcale nie traktuje tureckiego naporu jako czegoś nierealnego, skoro w niektórych regionach graniczących z Turcją nikt nie sprzeda ci w sklepie zapałek, jeśli nie poprosisz o nie w języku tureckim.

Do tego rozszerzaniu przez Turcję wpływów sprzyjają wewnętrzne rozgrywki na mołdawskiej scenie politycznej. Prezydent Dodon, atakowany zarówno przez obóz rządowy, jak i opozycję nurtu liberalnego, potrzebuje sojuszników, wszystkich, jakich da się pozyskać. A jeśli za jego prezydentury ożywią się relacje gospodarcze i mołdawska ekonomika złapie jakiś oddech, Dodon będzie miał argumenty w dyskusji z oponentami: spójrzcie, to dzięki mnie udało się nie tylko przywrócić część mołdawskich firm na rynek rosyjski, ale i wzmocnić inne kierunki wymiany. Z podobnego założenia wychodzi rząd, który musi zdawać sobie sprawę z tego, jak negatywnie Mołdawianie oceniają kondycję kraju po latach konsekwentnego „marszu na Zachód”. W dodatku Turcja obiecuje inwestycje we wspomnianej Gagauzji – regionie ubogim, nieufnym wobec rządu w Kiszyniowie (miejscowi pamiętają, jak na początku lat 90. orędownicy idei zjednoczenia Mołdawii i Rumunii chcieli rumunizować Gagauzów), a zatem konsekwentnie prorosyjskim. Choćby minimalne ożywienie gospodarcze, pojawienie się nowych miejsc pracy mogłoby choćby część młodszego pokolenia skłonić do zweryfikowania swoich przekonań w tej kwestii.

Rosja również może poczuć się rozczarowana raptownym zwrotem Mołdawii w kierunku tureckim, choć z drugiej strony, jako się rzekło, relacje tego kraju z Turcją są obecnie na dobrym poziomie. Pytanie tylko, czy turecki prezydent nie zechce znowu wywinąć jakiejś wolty.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Obrazy wojny (reportaż z Doniecka)

Zdecydowałem o publikacji tego reportażu rosyjskiej dziennikarki, Swietłany Pikty, z kilku…