Dyskusja o polskiej lewicy szybko nabrała dynamiki i równie szybko się zakończyła. Zupełnie niekonkluzywnie.

Nieelegancko jest, w takich okolicznościach pisać „a nie mówiłem?”, ale trudno o inne podsumowanie. To, co zaczęło się od spontanicznych, krytycznych wynurzeń rozeszło się nawet nie tylko po kościach, co w powietrzu.

W ubiegłym tygodniu pozwoliłem sobie na kilka wycieczek pod adresem osób i publikacji, które pretendują do poważnych i są wyrazem – przynajmniej deklaratywnie – troski o polską lewicę i jej odnowę.  Nie nastąpi ono jednak nie z przyczyn wskazywanych przez różne strony sporu, tylko dlatego, że schemat postępowania, który ta „debata” ukazała nam w pełnej krasie, opiera się na fałszywych przesłankach i jako taki prowadzić może tylko na manowce. Apelowałem o minimum rozsądku i trochę ostrożniejszą selekcję interlokutorów. Jest jakiś powód, dla którego mgr Goliszewski nie publikuje w Strajk.eu i nie chodzi li tylko o zasłużoną postać redaktora Piotra Nowaka. Walczący z przestępstwami kościoła katolickiego w Polsce nie pisują do „Gościa Niedzielnego”, a lewicowcy (najszerzej rozumiani) nie chodzą na wspólne pierwsze maje z ONR. Tymczasem samozwańczy luminarze polskiej lewicowej, nowoczesnej (nomen omen) myśli i publicystyki uparcie żądają, by jagnięta położyły się w wilczym legowisku i zachowywały się tam strachliwie i grzecznie licząc na to, że nie zostaną pożarte. Tylko po co zapisywać się do tak perwersyjnego układu? Nie wiadomo. Żeby się poocierać o polskie elity?

Niestety, próżno czekać odpowiedzi. Jedynym wnioskiem, który z tej ułomnej dyskusji da się wyciągnąć, to że ci, którzy się do lewicowości przyznają, reagują urzędowo czyli niemal bez śladu własnej pracy intelektualnej. Zawsze w celowo nieposkromionym duchu centralizmu demokratycznego. On gwarantuje, że gdy uderzy się w stół, odezwą się nawet nie nożyce, a jacyś tragikomiczni wyrobnicy transformacji, jacyś klakierzy. Prawdziwi panowie nimi pogardzają, ale wyślą im od czasu do czasu Michnika czy Żakowskiego, żeby ich pogłaskał, albo Cezarego Michalskiego i wtedy ci lewicowcy od siedmiu boleści rozpływają się w ekstazie i spełnieniu publikując jakieś infantylne głupoty.

Urzędowo obszczekano mnie jako sekciarza i agenta, a to tylko dlatego, że byłem uprzejmy poprosić o trochę  więcej samodzielności i intelektualnej uczciwości. Niestety, miałem rację. Nagle wszyscy ruszyli na bój ostatni na stronę internetową Krytyki Politycznej niczym rycerstwo pod Grunwald. Zachłysnąwszy się możliwością „wzięcia udziału w debacie o lewicy” wypisywali, co im na sercu leży (Danecki, Ikonowicz), albo co im uwewnętrzniony sekretarz komitetu powiatowego każe (Sutowski, Dunin), a tekstami tymi radośnie szermowali później kierownicy liberalnej szatni. Rychło okazało się, że gdy karty zostały rozdane, to wszystkie szczere głosy zostały złożone w ofierze na ołtarzu transformacyjnego konsensusu. Chodzi głownie o klientyzm w polityce zagranicznej i uznanie neoliberalizmu za jedyną słuszną ideologię.

Zgodnie z przewidywaniami, które wyłożyłem, głos Daneckiego stał się trampoliną dla prawicowej rozprawy Michała Sutowskiego przeciwko, hm, odchyleniom lewacko-komunistycznym i a szczery, choć nudny bieda-manifest Piotra Ikonowicza został obsadzony jako totem bożka niebezpiecznych politycznych pragnień, w który ciskać można sucharami jak w tygodniku „Wprost” za nieodżałowanych czasów towarzysza redaktora Marka Króla. Tam wyzywano mnie i mi podobnych od „stalinowskiej zarazy” i twierdzono, że jesteśmy psychicznie chorzy – mamy „lewicofrenię” (nieuleczalna choroba, paliatywnie można stosować modlitwę); Krypoliści postępowali z większą dozą subtelności – wyśmiewano, pokpiwano, po prostu obsikiwano tekst ukradkiem maskując przykry zapach oddanego moczu intensywniejszym śmieszkowaniem.

Ostatecznie wśród fanów Krytyki Politycznej Piotr Ikonowicz i jego poglądy zostały zrównane z obsesjami Kaczyńskiego, który – jak nie bez słuszności powtarza pewien prawicowy facecjonista – bawi się w grupę rekonstrukcyjną sanacji. Otóż antykapitalizm bez hipsterskiego dodatku został zaklasyfikowany m.in. jako „wezwanie do tworzenia grupy rekonstrukcyjnej Proletariatu”.

Koniec końców, ten cały spektakl boksu wylał się nieco poza ring i w celu zakończenia tego recitalu przemówił, rzadko się na szczęście udzielający, redaktorek Muchomorek w „Gazecie Wyborczej”. Jednym tekstem szybko przywołał wszystkich do porządku i natychmiast ruki kazał  położyć po szwam.

Jedyne, co drgnęło na sam koniec, to konserwatywne, peryferyjne (nomen omen) pisemko, które wraz z inną obywatelską (nomen omen) inicjatywą wydawniczą uprawia pożałowania godny duopol steru lewicy prorządowej. Cokolwiek dezawuując wszystkie głosy już w samym tytule – „Polemika, do polemiki, do polemiki…” – redaktor Aleksandra Bilewicz radośnie wezwała do poparcia PiS-u zamiast toczenia gadaniany, gdyż, według Autorki, będzie on musiał cały czas rzucać ochłapy w formie zwiększania polityki socjalnej, bo to jego jedyne umocowanie w ludzie. A tylko lud jest tej formacji stronnikiem. Dawno nie czytałem czegoś bardziej naiwnego

Oczywiście, redaktorka Bilewicz się myli, bo PiS nie po to skręcił aferę SKOK-ów, żeby liczyć na jakiś lud w razie czego. Kaczyński ma lud w głębokim poważaniu, tak jak aborcję (tak naprawdę jest pewnie bardziej liberalny w tej kwestii niż inkryminowana autorka). Zatańczy czasem wokół niego nerwowo, ale tylko w sytuacjach krytycznych; a tak na co dzień to ma swoich milionerów, swoje męskie ego i marzenia o Norymberdze – komisja ds. Amber Gold, referendum konstytucyjne, itd. Ma swoje zaplecze. Szkoda, że także na lewicy.

Niestety, kolejnym mrocznym rykoszetem tej dyskusji okazał się tekst, tym razem nie byłego, a obecnego członka partii Razem – Mateusza Trzeciaka. W swoim pełnym emfazy i postzależnościowej nędzy westchnieniu do „państwa” i „narodu” zapowiedział rychłą szarżę na ideologiczne zakłamanie prawicy, która ukradła mu te dwie rzeczy i stosuje ich skuteczniejszą propagandową obróbkę. Zapowiada, iż odzyska te konstrukcje z rąk brunatnych siepaczy i zwróci sobie, innym i komu tam trzeba. Najbardziej w tych dziwacznych pro-patriotycznych dykteryjkach boli mnie nie sama ich treść, ale hipokryzja jaką są obudowane. Trzeciak ukrywa swoje prawdziwe zamiary zgodnie z polską logiką odwracania kota ogonem i mówi, że chce „odzyskać” podczas gdy tak naprawdę to właśnie on chce „ukraść” prawicy jej zabawki. Dlaczego nie ma odwagi tego przyznać? Jeżeli chcemy skapitulować przed prawicą – zróbmy to z jakąś godnością, a nie ukradkiem, udając już tylko przed samymi sobą, że ich idee i fantazmaty uważamy za lepsze.

I tak właśnie, historyjka ta nie tylko zatoczyła swoje patologiczne kółeczko, ale na koniec wpadła jeszcze do szamba.

Nie minęło kilka tygodni od czasu, jak wraz ze wspomnianym już wcześniej redaktorem Nowakiem wyraziliśmy przygnębiające przypuszczenie, że jeden ostrzejszy zakręt może sprawić, że wśród łopoczących fioletowych sztandarów tłum rozejdzie się, a po środku błyśnie charyzmatyczna postać jakiegoś nowego prowodyra, który każe iść na barykady pod hasłem „tu jest Polska”, „kocham Polskę” czy coś równie popowego.

Mimo wszystko mam nadzieję, że nasze obawy się  nie spełnią. Nie wierzę w opamiętanie na tzw. polskiej lewicy, ale wierzę w poczucie żenady, które przyzwoitym ludziom nie daje spać.

***

Naturalnie, pozostaje leninowska kwestia „co robić?”. Odpowiedź nie jest wcale taka trudna jakby się to mogło na pierwszy rzut oka wydawać.

Po pierwsze – trzeba przestać się ciągle oglądać na utrwalone przez medialny i polityczny reżim bieda-autorytety. Nie ma sensu walczyć o miejsce na platformach i wśród ludzi, których jedynym celem jest prowadzenie swojego małego, niszowego show, którzy po prostu szukają nowych aktorów w swoim teatrzyku lalek. Wszystko jedno czy będzie on „patriotyczny” czy „liberalny”; ważne, że nie jest nasz.

Po drugie – trzeba robić swoje, bo – jak śpiewał Mistrz – „może to coś da, kto wie”. Niezależnie od wszystkiego, bez oglądania się na mądrali z uber- i unterestablishmentu, którzy mają na czole napisane „prawdziwa lewica”.

Po trzecie – najważniejsze – trzeba żądać realnych zmian w skali makro i dążeniom ku nim podporządkowywać swoje doraźne i tymczasowe działania. Wielkie wizje nie muszą wcale implikować utopii i nieporozumień, ale muszą wyzwalać wielką, masową energię i dać wiarę ludziom w możliwość uzyskania reprezentacji i wpływu. Świetnym przykładem tego jest brytyjski lider tamtejszej Partii Pracy. Jeremy Corbyn nie głosi programu rewolucyjnego, niemniej stał się liderem ważnej politycznej insurekcji. Wyraźnie mówi: dofinansujemy służbę zdrowia, podniesiemy podatki najbogatszym, zmusimy korporacje, by wywiązywały się ze swoich fiskalnych zobowiązań, przestaniemy wspierać i uzbrajać pro-terrorystyczne reżimy, zbudujemy milion nowych mieszkań, zwiększymy wydatki na politykę socjalną, wykorzystamy Brexit do tego, by zerwać z doktrynalnym neoliberalizmem narzucanym przez Komisję Europejską – przestaniemy biec w ciągłej niepewności, zatrzymamy się, złapiemy oddech i dalej będziemy odbudowywali nasze podwórko zniszczone przez neoliberalną rewolucję. W Polsce ta sama rewolucja dokonała się tylko kilka lat później, wraz z nastaniem transformacji i epoki Wilczka i Balcerowicza. Problem jednak w tym, że istnieje urzędowy nakaz etyczny, aby transformację kochać i szanować, bo demokracja, bo wolność, bo czwarty czerwca, bo kopalnia uranu, bo kartki, bo stan wojenny. Praca domowa dla PT Czytelniczek i Czytelników – dlaczego jemu się to wszystko w dużym stopniu uda zrealizować po ewentualnie wygranych wyborach, a niejakiemu Ciprasowi i Syrizie się nie udało?

Po czwarte więc – trzeba porzucić model poruszania się w rzeczywistości politycznej wypracowany przez Józefa Stalina i przestać powoływać się ciągle na narzucone lub utrwalone tendencje i podporządkowywać im swoich zachowań. Lewica istnieje po to, by przeciwstawiać się obecnemu porządkowi, a nie by znaleźć sobie w nim docelowo wygodne miejsce. Zwłaszcza w Polsce, kraju urządzonym  w sposób do cna patologiczny, nie powinno być to jakimś szczególnie odkrywczym wnioskiem.

***

P.S. Uprzejmie przepraszam Aleksandrę Bilewicz za niesłuszne przypisanie jej autorstwa tekstu inkryminowanego w powyższym artykule. Tekst pt. „Polemika z polemiką, która była polemiką z inną polemiką…” został napisany przez niejakiego Franciszka Sobieraja. Za zasygnalizowaną niniejszym pomyłkę intelektualną pełną odpowiedzialność ponoszę ja, Bojan Stanisławski. Zawiniłem dziennikarską nieostrożnością za którą uprzejmie kajam się przed PT Czytelniczkami i Czytelnikami. 24 czerwca 2017 r.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Lance do boku, szable w dłon, krypolistę razem goń, chciałoby sie zakrzyknąc po tak z werwą napisanym tekście. Jagnię, wilki i kot, to nawet pasuje. Ale dlaczego szambo? Bez przesady. Sam atak na poprzedni tekst to tylko wskazówka, że celnie trafił kijem w mrowisko. Z tezami mozna sie zgodzć. Nie podzielam ostatniej frazy. Lewica nie jest tylko po to, aby się nie zgadzać z obecnym porządkiem. Celem lewicy zawsze powinno być dążenie do przeobrażenia rzeczywistości. I o to chodzi. Tyle, że wymaga to programu i codziennej pracy u podstaw. A to o wiele lepiej robi krypol i jego życzliwi poplecznicy.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Danse macabre a la polacca

Jarosław Kaczyński, którego poparło niespełna 19 proc. uprawnionych do głosowania Polaków,…