Nieważne, ilu Amerykanów uzna, że to Bernie Sanders ma najrozsądniejsze propozycje dla kraju. Waszyngtońska demokracja działa inaczej.

wikimedia commons
Bernie Sanders, fot. Wikimedia Commons

Brutalnej lekcji w tym zakresie udzielił wyborcom Demokratów jeden z 712 superdelegatów na partyjną konwencję. W odróżnieniu od zwykłych delegatów, ci partyjni prominenci podczas głosowania na zgromadzeniu nie są związani preferencjami wyborców ze swojego stanu. Mogą poprzeć, kogo uznają za stosowne. W walce między Berniem Sandersem a Hillary Clinton daje to potężną przewagę tej drugiej. Już połowa superdelegatów – gubernatorzy, szefowie stanowych struktur partyjnych, senatorowie – jest skłonna stanąć murem za byłą sekretarz stanu, byle tylko Sanders nie dostał szansy na realizację swojego programu, potencjalnie zagrażającego ich interesom (i posadom).

Superdelegat Patrick Leahy z Vermont jeszcze przed prawyborami w jego stanie zapowiedział, że zagłosuje na konwencji na Demokratów na Hillary Clinton. Zupełnie otwarcie stwierdził, że postąpi tak niezależnie od wyników stanowego głosowania. Podobno kieruje się szlachetnymi pobudkami – na długo przed startem kampanii zachęcał Clinton do startu i uważa, że wsparcie jej rywala byłoby w takiej sytuacji nieetyczne. To, że delegaci na partyjny zjazd mają przekazywać wolę całej formacji, niespecjalnie go obchodzi. Podobnie jak aktualne sondaże, które wyraźnie wskazują, że najpopularniejszym kandydatem na prezydenta w Vermont jest właśnie Sanders. Według ankiety ISideWith.com, na socjaldemokratę chciałoby głosować 60 proc. wyborców. Hillary Clinton popiera marne 10 proc. respondentów.

Patrick Leahy łaskawie dodał, że gdyby Bernie Sanders mimo wszystko wygrał nominację, może liczyć na wsparcie w kampanii także z jego strony. Akurat to obiecać mógł łatwo i bez konsekwencji. Aby uzyskać nominację, kandydat musi mieć po swojej stronie 2382 uczestników konwencji Demokratów. Sanders wygrał z Clinton w New Hampshire i zremisował w Iowa, ale ostatecznie demokratyczna wola społeczeństwa amerykańskiego może nie wystarczyć do pokonania stojących na pieczy obecnego korporacyjnego porządku superdelegatów.

[crp]

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Spokojnie. Superdelegaci mają w teorii ogromny wpływ, ale w praktyce gdyby chcieli zagłosować przeciwnie do zwykłych delegatów i zanegować tym ewentualną wygraną Sandersa, rozerwaliby partię na pół. Takiej zdrady ogromna część demokratów by im nie darowała co przełożyłoby się na frekwencję w dniu ostatecznych wyborów i automatyczną przegraną Hillary z kandydatem republikanów. Czego superdelegaci są świadomi. W 2008 też Hillary miała na początku zdecydowane poparcie, ale koniec końców staneli „z ludem” za Obamą.
    Obecne wczesne deklaracje superdelegatów to imho raczej broń psychologiczna i próba budowania mitu „oczywistej” wygranej Hillary. Co w bardzo anty-establiszmentowym klimacie tych wyborów ma szansę bardziej zaszkodzić niż pomóc.
    (U republikanów sytuacja zresztą wygląda bardzo podobnie z Trumpem)

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Koalicji Lewicy może grozić rozpad. Jest kłótnia o „jedynkę” do PE

W cieniu politycznej burzy, koalicja Lewicy staje w obliczu niepewnej przyszłości. Wzrasta…