fot. publicdomainpictures.net

O tym, dlaczego Włochy powinny myśleć teraz wyłącznie o sobie – i dlaczego niepotrzebne im do tego euro.

Trzy lata temu, z trzeciego piętra siedziby trzeciego największego banku włoskiego wypadł David Rossi, dyrektor od spraw komunikacji zewnętrznej – „wielki talent nowoczesnego PR”. Stało się to w Sienie, niedużym mieście, w którym w roku 1472 miejscowi kupcy założyli bank Monte dei Paschi di Siena. Dziś to najstarsza instytucja finansowa na świecie, z przedstawicielstwami na wszystkich kontynentach. W Sienie prawie wszystko należy do Monte dei Paschi, miasto zawdzięcza mu infrastrukturę, dobrobyt i rozrywki, więc miejscowa policja i prokuratura szybko zakwalifikowała śmierć Rossiego jako samobójstwo, choć dyrektor wypadł z okna tyłem i był nieprzytomny, zanim uderzył w ziemię. Dopiero w tym roku włoski wymiar sprawiedliwości ponownie zainteresował się sprawą, jakby tajemnica, którą Rossi zabrał ze sobą do grobu, nie miała już znaczenia.

Mimo kilku już planów ratunkowych, Monte dei Paschi grozi spektakularne bankructwo (85 proc. straty wartości giełdowej w tym roku), podobnie jak siedmiu innym, dużym włoskim bankom. Cały system finansowy kraju od kilku lat wisi na włosku. A jednak przekaz instytucji europejskich po wielkim „nie” we włoskim referendum, a szczególnie Eurogrupy, czyli ministrów finansów strefy euro, brzmi „nic się nie stało”. Giełdy jakby niczym się nie przejęły, ba, poszły w górę. Dzieje się coś w Europie, czy nic?

Czarne, czyli białe

Jeśli popatrzeć na tytuły niektórych europejskich gazet sprzed włoskiego referendum, „nie” oznacza coś w rodzaju apokalipsy. Np. wg brytyjskiego „The Independent” „nie” to „początek końca strefy euro”, dla niemieckiego „Focusa” „nie” równa się „Italexit”, a dla francuskiego „Le Point” jest ono „bardziej niebezpieczne niż Brexit”, aż po inne alarmistyczne nagłówki, przewidujące rozpad Unii. Wszystko to bardziej rzucało się w oczy, niż inne wiadomości z południa Europy, jak choćby ta z Hiszpanii, wzorowego ucznia neoliberalnej ekonomii „oszczędności” dyktowanej z Brukseli: otóż Hiszpania zdobyła właśnie drugie miejsce w Europie pod względem dziecięcej biedy, zaraz za Rumunią.

Na czym więc polega czarny scenariusz? Ano na tym, że coraz większej liczbie Europejczyków wydaje się on biały, pełen nadziei na wyjście z pułapki. Przypomnijmy “gazetową” czarną wizję. Włoskie pytanie referendalne, w skomplikowany sposób mówiące o reformie instytucji demokratycznych, nie ma żadnego znaczenia, bo premier Matteo Renzi sam zrobił z niego plebiscyt na temat akceptacji własnej osoby i polityki, jaką prowadził od ponad dwóch lat. Po „nie” podaje się do dymisji, prezydent Sergio Mattarella może ją odwlec, ale w końcu musi przyjąć, mianuje nowy rząd „techniczny”, tymczasowy, korzystający z tej samej większości parlamentarnej, co Renzi. Po kilku miesiącach dochodzi jednak do wcześniejszych wyborów, wygrywa je „populistyczny” Ruch 5 Gwiazd (M5S) wraz z innymi ugrupowaniami „antyeuro”, ogłaszają one referendum na temat opuszczenia strefy euro, wygrywają je i to jest koniec strefy, już w przyszłym roku, bo nie wytrzyma ona straty swej trzeciej gospodarki.

Może być jednak nieco inaczej: nowy premier, prawdopodobnie dotychczasowy minister finansów, Carlo Padoan, dociągnie aż do 2018 r., i – jeśli mu się uda dotrwać bez wstrząsów, przewidziane wtedy wybory nie muszą wyłonić eurosceptycznej większości. Ten scenariusz jest „biały”, szczególnie dla części miejscowych klas posiadających – tej mniejszości, która zyskała na globalizacji, oraz Niemiec i Brukseli. Pozostaje jednak czarny dla przyszłości Włoch. Po prostu: zatrzymując euro, nie będą w stanie utrzymać poziomu nawet tej gospodarczej stagnacji, w której się przezeń znalazły.

Mały sekret euro

Renzi jest politykiem par exellance europejskim. Robił wszystko, co wg neoliberałów potrzebne, by ruszyć włoską gospodarkę, oczywiście z rytualną ustawą o „uelastycznieniu” rynku pracy, która miała znacznie ograniczyć bezrobocie. Bezrobocie oczywiście zwiększa się po niej miarowo, jest już 11,5 proc., jeśli chodzi o tych, którzy nie mogą znaleźć nawet czasowego zajęcia. Od 17 lat włoski wzrost gospodarczy nie wychylił się ponad zero – bardzo mały plus sprzed kryzysu 2008 r. został „skorygowany” w następnych latach. Produkt krajowy brutto na mieszkańca cofnął się do 1997 r. Dług publiczny jest ponad 6 razy większy niż grecki (2 000 miliardów euro!), a ponieważ same procenty od niego są wyższe od stopy wzrostu narodowego bogactwa, wszystko musi skończyć się bankructwem. Jak pisał w październiku ekonomiczny noblista Joseph Stiglitz „Włosi zaczynają zdawać sobie sprawę, że przyczyną niepowodzenia ich kraju jest euro”. I dodał, że mają rację.

Ruch 5 Gwiazd to rodzaj dziwactwa politycznego. Media nie bardzo wiedzą jak go określić: czy to jest lewica, skrajna prawica, czy może jakaś wersja Zielonych? W zeszłym roku Uniwersytet Florencki zrobił badanie, z którego wynika, że 36 proc. wyborców sytuuje się na lewicy, 43 proc. w politycznym centrum, a 21 proc. na prawicy. W sumie daje to typową dla ostatnich czasów partię antyestablishmentową, dodatkowo antyimigrancką, prorosyjską i ekologiczną. Nie jest może ona tak ostro antyeuropejska jak np. ksenofobiczna Liga Matteo Salviniego, ale pozostaje jednoznacznie przeciwna wspólnej walucie. Zna już „mały sekret euro”.

Różnica między powodzeniem gospodarczym Niemiec i Włoch od czasu wejścia euro, wynika z różnicy między wirtualną stopą wymiany niemieckiej marki a włoskim lirem, którą można wyliczyć na podstawie ewolucji produktywności i inflacji w obu krajach. Studium Międzynarodowego Funduszu Walutowego wskazuje, że marka jest wirtualnie niedoceniona o 15 proc., podczas gdy lir (jako euro) dowartościowany o 10 proc. Owe 25 proc. różnicy jest przyczyną strukturalnych nieszczęść włoskiej gospodarki. To samo zresztą, w różnym stopniu, dotyczy wielu krajów strefy, szczególnie na południu. Np. Grecja matematycznie nie ma prawa wyjść na prostą przy podobnym rozstrzale w ramach tej samej waluty. Dlaczego więc ministrowie Eurogrupy są (niemal) dobrej myśli, a giełda ma się świetnie?

Dobry, zły bank

Bo istnieje dobry Europejski Bank Centralny (EBC), który ma dwa cele: utrzymanie przy życiu euro i niedopuszczanie do inflacji. Bank niweluje wewnętrzne sprzeczności wspólnej waluty poprzez masowe drukowanie pustych pieniędzy, tj. realizuje tę samą politykę, którą stosują banki centralne Japonii i USA, by uniknąć generalnego krachu w najbliższym czasie. Do tej pory EBC w ten sposób skupował włoskie obligacje państwowe – za ok. 14 miliardów euro miesięcznie. Teraz, jak już uprzedził (co wszystkich uspokoiło), będzie kupował po prostu więcej, aby utrzymać poziom ich oprocentowania na poziomie jako tako znośnym dla ciągle zadłużających się Włoch. EBC drukował dotąd ok. 80 miliardów miesięcznie na skupowanie „zgniłych” europejskich obligacji i ma zamiar stosować tę politykę „bez ograniczeń”. To zapewnia stały dopływ gotówki w krwiobieg giełd, więc te miałyby się dobrze, nawet gdyby gdzieś niedaleko wybuchała bomba atomowa. Po prostu drukowałoby się więcej euro. „Drukowanie” nie jest zbyt dokładnym określeniem, gdyż najczęściej chodzi o kolumny liczb na ekranach komputerów. To oczywiście nie trafia do realnej gospodarki, pozostaje w zamkniętym obiegu spekulacji finansowych, co chroni przed inflacją (i generuje masowe bezrobocie).

Włochy wcześniej czy później będą musiały wyjść z euro, by złapać oddech. Ewentualna nagła zapaść strefy euro jest naturalnie nie po myśli Niemiec, bo zniknięcie wspólnej waluty spowodowałoby co najmniej 20-procentowy wzrost wartości marki, co z kolei w ciągu jednego dnia zlikwidowałoby olbrzymią nadwyżkę handlową Niemiec. Zyskałyby na tym kraje południa, a może nawet wszystkie pozostałe kraje strefy. Najlepiej, gdyby likwidacja obecnej formy strefy euro odbyła się w ramach wspólnych negocjacji, bo jeśli się wyjście Włoch (czy innego dużego kraju) jednak się skonkretyzuje, osłabi to i zdezorganizuje całą Unię. Nie będzie ona miała wtedy innego wyboru, jak zreformować się fundamentalnie, zapraszając kraje członkowskie do nowego traktatu założycielskiego, lub eksplodować.

A włoskie banki? Skupiają w swoich wirtualnych sejfach 40 proc. wszystkich europejskich „złych kredytów” (których kredytobiorcy nie są w stanie spłacić). Może być tak, że jedynym ratunkiem dla najstarszego banku na świecie będzie wyświetlenie wewnętrznych tajemnic i nacjonalizacja. Zabraniają jej europejskie traktaty, ale Komisja Europejska pewnie przymknie oko, bo jedyną jej polityką finansową, dyktowaną przez niezależny od niej EBC, jest wieczna ucieczka do przodu, w ramach udawania, że „nic się nie dzieje”. Tak będzie, dopóki w którymś kraju Europy ludzie nie powiedzą „dość” na tyle skutecznie, by dotarło to do Brukseli. Włoskie referendum wskazuje, że ten moment się zbliża.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

„Twierdza Chiny. Dlaczego nie rozumiemy Chin”

Ta książka Leszka Ślazyka otworzy Wam oczy. Nie na wszystko, ale od czegoś trzeba zacząć. …