Theresa May objęła funkcję premier Wielkiej Brytanii po dymisji Davida Camerona. Skompletowała najbardziej prawicowy gabinet, jaki Westminster widział od czasu zakończenia II wojny światowej, gabinet, który – ze swoją fiksacją na punkcie „twardego Brexitu” – zaczął realizować politykę znacznie odbiegającą od programu, z którym Partia Konserwatywna jeszcze pod przywództwem Davida Camerona wygrała ostatnie wybory. May wielokrotnie (ostatni raz w swoim wystąpieniu bożonarodzeniowym) stanowczo odrzuciła wszystkie wezwania do przyspieszenia wyborów, które według ustawowego kalendarza powinny mieć miejsce w roku 2020.

Dziś, 18 kwietnia, w niespodziewanym wystąpieniu transmitowanym na żywo z Downing Street, premier May wykonała kolejną woltę, niczym w sprawie swojego stosunku do wyjścia kraju z Unii Europejskiej (przed referendum opowiadała się za pozostaniem w UE). Ogłosiła konieczność rozpisania nowych wyborów, argumentując tym, że opozycja wykorzystuje niewielką większość, jaką w Parlamencie dysponuje partia rządząca, żeby utrudniać rządowi Brexit. May chce teraz, by wybory odbyły się 8 czerwca. Będzie to jeszcze musiała przepchnąć przez Parlament, ale Jeremy Corbyn, przewodniczący opozycyjnej Partii Pracy, oświadczył, że nie będzie utrudniał przeprowadzenia przyspieszonych wyborów. Głosowanie w Parlamencie ma się odbyć jutro.

„The Guardian” mówi wręcz o zamachu stanu – May dokonuje nadużycia procedury przyspieszonych wyborów, by wykorzystać moment rekordowo niskiego poparcia, jakim cieszy się Labour Party, i zagrabić dla torysów miażdżącą większość w parlamencie, większość, która następnie pozwoli jej przeprowadzić taki Brexit, jaki tylko sobie wymarzy, bez większego oporu. Najnowsze sondaże mówią o dwudziestu punktach procentowych przewagi torysów nad Labour, pozostałe partie są zbyt małe i zbyt słabe, żeby mogły torysom zagrozić w warunkach brytyjskiego systemu okręgów jednomandatowych, a SNP jest tylko w Szkocji. May na pewno domyśla się, że w ciągu najbliższych dwóch lat, kiedy Brexit zacznie przybierać realny kształt i społeczeństwu w kość dadzą jego pierwsze ekonomiczne skutki, popularność torysów gwałtownie spadnie i wybory w 2020 torysi z kretesem by przegrali. Dlatego May woli to ubiec i umocnić przewagę konserwatystów teraz, zagrabić maksimum władzy, a potem przeprowadzić bezlitosne prawicowe reformy, które nie napotkają większych przeszkód w parlamencie, którego kadencja skończy się dopiero w 2022.

Wysokie notowania, jakimi cieszy się w sondażach rządząca Partia Konserwatywna mają w sobie coś irracjonalnego. Kolejne posunięcia rządu są szeroko krytykowane, nawet nienawidzone, od obsesyjnej wierności polityce cięć budżetowych, po przylizywanie się premier May do władców Arabii Saudyjskiej i Kataru w nadziei na wyżebranie jakichś inwestycji i zakupów broni. A jednak rząd ma wysokie poparcie, trudno oprzeć się wrażeniu, że opiera się ono głównie na ksenofobicznym dyskursie, jaki stał się normą w brytyjskiej polityce od czasu referendum. Wystarczy, żeby premier May powtórzyła wystarczająco często swoje przywiązanie do ograniczenia imigracji, deportowała trochę bezdomnych Polaków i Węgrów, a któryś z jej ministrów powygłupiał się, rozważając możliwość wojny z Hiszpanią o Gibraltar, i społeczeństwo wybacza jej gabinetowi wszystko inne.

Wyjątkowo słabe obecnie notowania Partii Pracy są skutkiem wyniszczającej wojny domowej, jaka toczy się w jej szeregach między partyjną lewicą a neoliberalnym „skrajnym centrum” pod wezwaniem Tony’ego Blaira od czasu wyboru Jeremy’ego Corbyna na stanowisko przewodniczącego, a także bezprecedensowego frontu antycorbynowskiego w mediach. Nie bez znaczenia jest też fakt, że do Labour zniechęcili się od czasu referendum wszyscy ci, którzy oczekiwali po niej opozycji nie tylko wobec „twardego Brexitu” Theresy May, ale wobec Brexitu w ogóle. Tymczasem Labour ogłosiła, że szanuje wynik referendum i zamiast przeciwko Brexitowi będzie walczyć o Brexit w kształcie dobrym dla zwykłych ludzi, a nie tylko dla garstki milionerów, którzy będą próbowali się na nim obłowić. Tak jak przed referendum żadna z dominujących partii politycznych nie reprezentowała oficjalnie tych Brytyjczyków, którzy opowiadali się za wyjściem z Unii Europejskiej, tak teraz pozbawieni realnej reprezentacji są ci, którzy pragną w Unii pozostać, a przecież na wyniku referendum zaważyła minimalna różnica głosów rozłożonych niemal po połowie.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Ruski stanął okoniem

Gdy się polski inteligencik zeźli, to musi sobie porugać kacapa. Ale czasem nawet to mu ni…