Site icon Portal informacyjny STRAJK

Pamiętajcie o obozach

Czas na szczerość, co w dzisiejszej Polsce raczej szkodzi, niż pomaga. Przyjechał otóż do Polski Georgij Zotow, dziennikarz. Rosyjski. No naprawdę, rosyjski. Wjechał z terenu Europy, bo wizę Schengen otrzymał z ambasady kraju, który nie kompromituje się kretyńskimi, bo przeciwskutecznymi zakazami wpuszczania na swój teren obywateli Rosji dysponujących legalnie uzyskanymi wizami pozwalającymi na wjazd na teren UE. Przyjechał, by tutaj pracować.

Gorliwców, którzy właśnie podrywają się z fotela, by sprokurować mały, a zgrabny donosik, że oto właśnie polską ziemię depcze swym sowieckim butem rosyjski szpieg, forsujący propagandową wersję ruskiej napaści na Ukrainę, namawiam do wyluzowania. Georgij przyjechał w zupełnie innym celu. Jakim – poniżej.

Georgij Zotow realizuje w Polsce i nie tylko, swój dziennikarski projekt. Postanowił odwiedzić i opisać obozy koncentracyjne i obozy zagłady, wyzwolone przez Armię Czerwoną w latach 1944 – 45. Wobec prób pisania historii na nowo przez zachodnich historyków i instytucje, jak na przykład instytuty pamięci narodowej, które z kłamstwa uczyniły swą dewizę, Georgij chciał sprawdzić, czy ktoś jeszcze pamięta, jak było naprawdę, a jednocześnie zbadać, jak brzmi dzisiejsza narracja krajów, na terenie których obozy te się znajdowały. Poprosił mnie o pomoc na terenie Polski.

Z Georgijem znamy się od 15 lat. Z wykształcenia historyk. Pracuje w tygodniku „Argumenty i Fakty”, od zawsze był reporterem zagranicznym. Łatwiej byłoby wymienić kraje, w których nie był. Rozmawiał z Michaiłem Gorbaczowem, synem Martina Bormana, synem Rudofa Hessa, Slobodanem Miloszeviczem, Butrosem Ghalli, Arnoldem Szwarcenegerem, ale też z więźniami obozów koncentracyjnych i oficerami, obrońcami Moskwy w 1941 i zdobywcami Berlina w 1945 i ze zwykłymi ludźmi. Dużo tego było. „Argumenty i fakty” to znana gazeta, choć ostatnio gorzej im się powodzi – wydają ledwie 3 miliony egzemplarzy papierowej gazety wciąż jeszcze wpływowej i popularnej.

Ten projekt Georgija, by sprawdzić stan ludzkiej pamięci, to rzecz wymagająca niemałych kosztów. Redakcja wahała się, czy ją stać, zatem Georgij zwrócił się do swoich czytelników (a trzeba wiedzieć, że jest on autorem kilku popularnych książek typu political fiction, kryminałów i opisujących alternatywną rzeczywistość). Obliczył, że potrzeba mu będzie około 10 tysięcy euro. Napisał na swoim kanale, na co zbiera. Pieniądze zebrał w 12 godzin. Ludzie dawali mu od równowartości 5 złotych do pokaźnych sum. Po osiągnięciu założonej sumy zbiórkę zamknął.

– I natychmiast musiałem stawić czoła gigantycznej fali skarg, pretensji i wprost awantur, bym od tych, co nie zdążyli, pieniądze przyjął – mówi. –  „To święta sprawa. Proszę w drodze wyjątku przyjąć mój datek po terminie”, pisała moja czytelniczka. „Większość mojej rodziny zginęła w obozach koncentracyjnych na terenie Polski. Nie mają grobów. Muszę Panu dać pieniądze, inaczej nie będę w stanie spojrzeć ludziom w oczy”.  Ludzie prosili, grozili, błagali. Dołączali fotografie dokumentów, pamiątek po zmarłych i zamordowanych w obozach, ich zdjęcia. Opisywali historie, po których nie mogłem spać. A ja wiedziałem, że przyjąć już nic więcej nie mogę. Zebrałem tyle, ile trzeba. Nie mam prawa na tym zarabiać.

Odmówił.

Georgij, jak niemal każdy, kogo rodzina żyła na terenie ZSRR w latach II wojny światowej, czy jak mówią Rosjanie, Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, ma swoją historię do opowiedzenia. Opisał ją na swoim kanale.

„Dawno, dawno temu żył sobie mieszkaniec Moskwy, Wasilij Aleksiejewicz Prochorow. Mówiąc wprost, żaden bohater. Lubił się napić od święta, ale za to całkiem, całkiem. Z tego powodu nie został przyjęty do partii, chociaż w tamtym czasie był ważnym człowiekiem – całym zastępcą dyrektora sklepu spożywczego, żadnym tam byle kim. Jego żona Elena dokuczała mu z powodu jego szkodliwych nawyków alkoholowych. Jak to żona. Ale ogólnie żyli zgodnie. Urodziło się dwoje dzieci – syn Walia  i córka Nina. (…)

Kiedy rozpoczęła się wojna, Wasilij Aleksiejewicz nie został powołany na front: miał ponad czterdzieści lat i miał papiery. Ale jego syn, Walia, został powołany do wojska, by uczyć się na kierowcę czołgu.

W maju 1943 r. Walia zaginął w akcji w pierwszej bitwie. Jego koledzy napisali, że trafił go pocisk i rozerwał na kawałki. Wasilij Aleksiejewicz nie spał tej nocy. Następnego dnia udał się do komisji wojskowej jako ochotnik – aby zażądać zabrania go na front jako prostego żołnierza. Powiedział swojej żonie: „Nie będę mógł spać, dopóki nie zabiję przynajmniej jednego Niemca”. „A jeśli on cię zabije?” – zapytała Elena, szlochając. „A jeśli mnie”, odpowiedział spokojnie Wasilij, »to położę się u boku mojego syna«.

Wkrótce wysłał swojej żonie Elenie i córce Ninie list z frontu – radosny, z błędami ortograficznymi. Że zabił Niemca własnymi rękami, w walce: karabin się zaciął, więc skręcił mu kark. Wasilij był silnym człowiekiem – zginał podkowy na wakacjach u krewnych we wsi. „Teraz już mój syn mi się nie śni” – pisał. – Niemiec był młody, jak Walia. Ale nie żal mi go”.

Kule omijały Wasilija: przez 2 lata ani jednej rany. Ale na niecałe 3 miesiące przed zwycięstwem zabili Wasilija Aleksiejewicza – 16 lutego 1945 roku w Prusach Wschodnich. Po wojnie jego żona Elena i córka Nina pojechały odwiedzić jego grób, ale okazało się, że go tam nie ma – pomyłka w liście pogrzebowym. Pochowali go w Polsce. Nigdy nie znalazły mogiły.

Moja babcia, Nina Wasiliewna (Zotowa po mężu,) 9 maja zawsze czytała listy swojego ojca – Prochorowa Wasilija Aleksiejewicza, mojego pradziadka. (…)

Właśnie tego Hitler nie wziął pod uwagę w swoim planie Barbarossa. Wziął pod uwagę wszystko – pokonanie ZSRR w 17 tygodni, zdobycie Moskwy i Leningradu. Nie pomyślał o jednym: że miliony prostych ludzi, których dziecko, ojciec, matka, brat, siostra zostali zabici, pójdą na front i gołymi rękami skręcą kark żołnierzowi w szaro-zielonym mundurze.

I tak właśnie w naszej rodzinie nie zostało już ani jednego mężczyzny, tylko kobiety. A takich rodzin w ZSRR były miliony. Dlatego Dzień Zwycięstwa był zawsze wielkim świętem w naszym domu. Siadaliśmy do stołu, wspominaliśmy zmarłych, cieszyliśmy się ze zwycięstwa. I nikogo nie uczyliśmy, jak należy się smucić, nie porównywaliśmy Stalina i Hitlera. Nie zajmowaliśmy się głupotami, mówiąc krótko.

To naprawdę wspaniałe święto. To nasz Dzień Niepodległości, dzień, w którym uratowaliśmy nasz naród, który mógł zostać fizycznie zniszczony i nigdy więcej nie istnieć w historii.

Gratulacje dla wszystkich z okazji Dnia Zwycięstwa! Wypijmy za to!”.

 

Później, gdy już trochę pojeździliśmy po Polsce, gdzieś miedzy Stutthofem a dziecięcym obozem w Potulicach, opowiedział jeszcze o jednym pradziadku, który po zestrzeleniu jego samolotu, ze złamaną ręką i nogą próbował wrócić do swoich, ale znaleźli go Niemcy już na neutralnym pasie i trafił do obozu jenieckiego w Żaganiu.

– Wyzwolili go czerwonoarmiści w ostatnim momencie. Wszyscy byli na skraju śmierci głodowej. Cienkie ręce i nogi jak patyki, a wielkie, napuchnięte brzuchy.  Żołnierze, wspominał pradziadek, płakali, jak ich widzieli. I, nieświadomi zasad, karmili ich, ile kto chciał. Wielu potem umarło. Po wojnie wrócił, pracował jako kierowca. Do lotnictwa nie przyjęli, bo był w niewoli. Choć order Czerwonego Sztandaru dali za wszystkie zestrzelone Messerschmitty.

Pierwszy był Majdanek

Zwiedzanie obozu zagłady w piękną pogodę ma w sobie coś nierzeczywistego. Ciepłe promienie słońca i wyższa temperatura czynią baraki nieledwie miejscami przytulnymi, pachnącymi nasmołowanym drewnem i z dużą przestrzenią. Dopiero na starych zdjęciach widać, że kiedy stały tu trzypiętrowe prycze, na których ludzie upchani byli jak bele matariału, wychudzeni z wielkimi oczami nad kośćmi policzków z naciągniętą skórą, to przestrzeni nie było tu wcale. Część pracowała, część od razu trafiała do gazu. Komory gazowe i piece krematorium zachowane są całkiem nieźle. Osiedle nowych bloków, nieodległe od terytorium obozu, pięknie się komponuje z sielską atmosferą tego miejsca w ów ciepły nad podziw, jesienny dzień. Myślę tak sobie, że mieszkańcom tego osiedla musi być całkiem miło – tak wyjść w taką pogodę na obszerny balkon, usiąść na stołeczku z kawą w ręku i paść oczy cudnym widokiem równiutkich rzędów baraków, kominem krematorium i pomnikiem kopca usypanego z popiołów spalonych tam ludzi.

23 lipca obóz w Majdanku został wyzwolony przez wojska radzieckie 2 Armii Pancernej gen. płk. Bogdanowa i 28 Korpusu Piechoty Gwardii z 8 Armii Gwardii gen. płk. Czujkowa. To akurat wiem ze strony IPN. Bo w samym obozie się tego nie dowiem. Jeśli chodzi o wyzwolenie, to na fotografiach są amerykańscy żołnierze, którzy wyzwolili Dachau. Jaki to ma związek z Majdankiem, nie mam pojęcia, ale dobrze się zakotwicza w głowie, że wyzwoliciele to Amerykanie.

Pierwsze dane mówiły, że obozie przebywało 1,5 miliona ludzi, zginęło 300 000, z czego 200 000 Żydów i 100 000 Polaków. Teraz, jak informują źródła, ostatnie badania wskazują, że tamto było kłamstwem: więźniów było 10 razy mniej, bo tylko 150 000, a zostało zamordowanych 80 000, z czego 60 000 Żydów.

– Ty, a czemu pokazują wyzwolenie Dachau przez Amerykanów? Nie mają zdjęć z wyzwolenia przez Armię Czerwoną – pyta Georgij. – Jak chcą, to ja im wyślę trochę.

Nie jestem w stanie odpowiedzieć żadną błyskotliwą ripostą.

Dziecięcy obóz koncentracyjny w Łodzi (Litzmannschaft)

Długo szukamy śladów obozu, położonego na terenie miasta Łodzi. Przez obóz przeszło, wg. różnych szacunków, od 3 000 do 12 000 dzieci. Ta mniejsza liczba za źródło przyjmuje dodatek historyczny do łódzkiej gazety i ustną wypowiedź pracownika łódzkiego IPN. „Tomasz Toborek z Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Łodzi po raz kolejny powrócił do tej kwestii na łamach prasy stwierdzając, że informacje podające liczbę ofiar od 12 do 15 tysięcy dzieci są niezgodne z faktami historycznymi”

„Biorąc pod uwagę zeznania byłych więźniów wiadomo, że przez dwa lata nie mogło przez ten obóz przejść więcej niż trzy tysiące dzieci. Wiadomo również, że nie wszystkie zmarły”. Skąd wiadomo, że „nie mogło”? Nie wiem.

Większa liczba podawana jest przez Józefa Witkowskiego w jego monografii o dziecięcym obozie koncentracyjnym. „Książka przeszła redakcję między innymi Profesora Pilichowskiego dyrektora Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce w latach 70 tych i wczesnych 80 tych (do 84 roku)”, podaje recenzja.

Według polskiej wersji Wikipedii, to był, owszem ciężki obóz, ale przecież nie było w nim tak wiele dzieci. No i „nie wszystkie zmarły”. Jak podaje też to samo źródło: „Obóz funkcjonował do końca okupacji niemieckiej w Łodzi, czyli do 19 stycznia 1945 roku. W momencie otwarcia jego bram przebywało w nim około 800 małoletnich więźniów”

Kto otworzył te bramy, dlaczego się otworzyły, czemu obóz przestał funkcjonować..? Nie wiadomo. Owszem, 19 stycznia wojska Armii Czerwonej zdobyły Łódź, ale to przecież kompletnie bez znaczenia. Po prostu „otworzono bramy” obozu koncentracyjnego dla dzieci w Łodzi i już.

Po trzecim pytaniu Georgija, czy gdzieś jest jakaś wzmianka, kto wyzwolił miasto i obóz, warczę na niego, żeby dał mi spokój, bo przecież wie, że wzmianki, wspomnienia faktu czy choćby przypomnienia nie ma i nigdzie na terenie tego piekła dla dzieci (od 2 do 14 lat) w Łodzi nie będzie.

Potem pojechaliśmy do filii tego obozu, przeznaczonej dla dziewcząt, we wsi Dzierżązna. Tu już mamy rosyjski ślad. Obok walącego się budyneczku stoją konstrukcje, na których są archiwalne zdjęcia i fragmenty listów dzieci do rodziców w czasie II wojny światowej. Obok fragmenty listów, pisane przez ukraińskie dzieci do swoich ojców walczących na froncie z rosyjską armia od 2022 roku. Jaki to ma związek? Żadnego, ale nazwa zobowiązuje: „Muzeum dzieci polskich, ofiar totalitaryzmu”. To czytelny chwyt: ZSRR = III Rzesza. Nikt tu nikogo nie wyzwalał, Ruscy tacy sami jak hitlerowcy.

Georgij nie mówi nic, prosi tylko o tłumaczenie poszczególnych wpisów.

Stutthof

Z baraku szybkim krokiem wychodzi Zotow.

– Trzeba zaraz zawiadomić policję, albo wasze odpowiednie służby. Tu ma miejsce jakaś straszna międzynarodowa prowokacja.

– Co jest?

– Sam zobacz.

Wchodzę do baraku, a tam jedna cała sala poświęcona jest wyzwoleniu obozu przez żołnierzy Armii Czerwonej. Nie dość że wiszą zdjęcia dowódcy oddziału, który wszedł jako pierwszy do obozu, to są też zdjęcia całej grupy czerwonoarmistów. Wymienieni są niektórzy z nazwiska. Pisze się o nich „wyzwoliciele”, że „wyzwolili obóz”. Nie wiem, czy tu nie dotarł jeszcze IPN z najnowszą wersja historii, czy jednak udało mi się trafić na autora wystawy, dla którego słowo uczciwość nie jest pustym dźwiękiem, czy co się stało, ale wychodzę stamtąd z rozdziawioną gębą.

Georgij kontynuuje:

– Daj numer do policji, albo nie, lepiej sam zadzwoń. Tak nie może być żeby ludzie wiedzieli, że wolność więźniom przynieśli Rosjanie, nie stój tak, rusz się!

Wiem, że żartuje, ale mój rosyjski przyjaciel oczy  ma bez uśmiechu. Żartuje, bo nie ma może pod ręką już żadnej innej reakcji. Uśmiecham się półgębkiem, żeby wiedział, że zrozumiałem jego intencje.

Auschwitz

To przygnębiająca wycieczka. O wyzwoleniu obozu przez radzieckich żołnierzy nie ma co opowiadać. Przed sala poświęconą temu wydarzeniu jest tabliczka, że ekspozycja zamknięta jest od maja 2022 roku do odwołania. Rozumiem, że odwoływać będzie ją zakończenie wojny rosyjsko-ukraińskiej. Ale akurat ten obóz zagłady ma długą kartę zakłamywania historii. Pamiętacie Grzegorza Schetynę, który, piastując wówczas stanowisko ministra spraw zagranicznych powiedział, że obóz wyzwolili Ukraińcy? A gdy oburzenie zaczęły wyrażać środowiska byłych żydowskich więźniów Auschwitz, to Schetyna powiedział, że przecież wyzwolili go żołnierze I Frontu Ukraińskiego czyli Ukraińcy. I rozciągał usta w uśmiechu, który trudno nazwać inaczej jak uśmiechem idioty, bo przecież wiedział, że kłamie i wiedział, że ludzie wiedzą, że on wie, że kłamie. W 2015 roku nie zaproszono prezydenta Rosji na rocznicowe obchody, a tłumaczenia oficjalnych przedstawicieli polskich władz były równie kuriozalne, jak głupie. Potem przestano zapraszać nawet ambasadora Rosji na rocznicowe uroczystości wyzwolenia obozu.

Salapsils

Udawanie, że w czasie II wojny światowej Rosji albo nie było, albo to ona rozpoczęła tę wojnę, a Zachód z Hitlerem na czele bronił zdobyczy cywilizacji zachodniej, nie jest tylko polski. Obóz Salapsils na Łotwie był również obozem dla dzieci, ale specyficznym. Tu dzieci służyły przede wszystkim jako obiekty medycznych eksperymentów, w tym do pobierania krwi.  Niektórzy twierdzą, że to była krew dla niemieckich żołnierzy, niektórzy te wersje odrzucają, twierdząc, że pracowano nad sposobami konserwowania krwi lub by pracować nad szczepionka przeciwko tyfusowi plamistemu. Fakt pozostaje faktem, że nieformalnie był to dziecięcy obóz koncentracyjny. Zginęło tam, według źródeł radzieckich i rosyjskich, co najmniej 632 dzieci (tyle znaleziono dziecięcych szkieletów jednej ze zbiorowych mogił), a przez sam obóz mogło przewinąć się od 12 000 do 2000 dzieci.

Łotewska oficjalna wersja twierdzi, że był to wychowawczy obóz pracy, dzieci tam wcale nie zabijano umyślnie, choć nie wyklucza się, że niektóre mogły umrzeć od trudnych warunków. I żadnych eksperymentów medycznych tam nie prowadzono. Po prostu, kolonia wychowawcza.

– Jak to, wychowawcza..? – Jewgenija Gorbunowa z trudem łapie oddech. Nas tam męczyli, zabijali. Krew dawali rannym żołnierzom, których przywozili z frontu. Dzieci, szczególnie młodsze, umierały często, z głodu i tęsknoty. Często zdarzało się tak, że któreś podczas posiłku spadało na podłogę, ale myśmy się nie schylali, by pomóc, tylko jak najszybciej dojadaliśmy pozostawiona porcje jedzenia.

Gross Rosen

Tutaj zaraz przy wejściu mówi się o Związku Radzieckim. Że 17 września napadł na Polskę i jak władze ZSRR represjonowały Polaków podczas okupacji i po niej. Mówi się o wcielaniu na siłę Polaków do Armii Czerwonej. O I i II Armii Wojska Polskiego nie mówi się wcale. A o wyzwoleniu pisze się w ekspozycji, że więźniowie „uzyskali wolność”. Od kogo, jak, dostali pod choinkę, kurier przyniósł? Jakim trzeba być sukinsynem bez czci i sumienia, żeby pisać coś takiego w miejscu, w którym ludzie ginęli jak muchy, a przestali ginąc, gdy przyszli tam żołnierze z furażerkami z czerwoną gwiazdą.

Żegnamy się z Georgijem we Wrocławiu. Stąd pojedzie do Terezina w Czechach, gdzie będzie go pilotować miejscowy obywatel. Zanim się pożegnamy, uświadamiam sobie, że nie zapytałem go go ani o wrażenia, ani o to, co myśli o Polsce i Polakach, ani o to, czy kiedykolwiek spodziewał się zobaczyć, to co zobaczył. Nie zapytałem, bo wiem, co by odpowiedział.

To się dzieje krok po kroku. Od okraszonego uśmiechem debila zdania, że w składzie I Frontu Ukraińskiego walczyli Ukraińcy, poprzez niedopuszczenie do złożenia wieńców na cmentarzu żołnierzy radzieckich w Warszawie aż do tekstu premiera Tuska, że „wojna przyszła ze Wschodu”. Jeszcze niedawno nie myślałem, że to w ogóle możliwe, że można zaprzeczać faktom. Otóż można. Bez problemu. Już nawet pamiętne zdanie Pawła Hertza o radzieckich żołnierzach, dzięki którym przestały dymić kominy Majdanka i Oświęcimia, że „oni nas nie wyzwolili, oni nas ocalili”, straciło swój głęboki sens. Stało się niepotrzebne, bo dzisiaj prawda stała się niepotrzebna. Dzisiaj jest o wojnie, która przyszła ze Wschodu i wypowiedź posłanki Żukowskiej, że Armia Czerwona w 1944 roku powinna zatrzymać się na linii Bugu.

– Ona naprawdę tak powiedziała?

– Naprawdę, Georgij.

– A czy to prawda, że ona jest Żydówką?

– Prawda.

– Czy ona naprawdę nie rozumie, że jej by nie było na świecie, kretynki jednej?

– …..

– No tak… To do zobaczenia kiedyś.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Exit mobile version