(„Fakty i Mity” nr 33/2017)
Swoje święto, 15 sierpnia, Wojsko Polskie uczciło bez tradycyjnego wręczenia nominacji generalskich w Pałacu Prezydenckim. W wojsku zwyczaje i symbole mają szczególne znaczenie. Porządkują świat, przypominają o wartościach. Mimo to, prezydent dobrze zrobił odrzucając wnioski ministra obrony.
Antoni Macierewicz dokonuje szeroko zakrojonej czystki w dowództwie sił zbrojnych Rzeczypospolitej. Dopuścił do odejścia, skłonił do rezygnacji lub zwolnił większość najbardziej doświadczonych dowódców, często z praktycznym doświadczeniem w realnych operacjach (Irak, Afganistan), cenionych w NATO i armiach sojuszników. Aktualnie korpus generalski składa się z 67 osób: 47 jednogwiazdkowych generałów brygady (w tym 3 kontradmirałów), 15 generałów dywizji (w tym dwóch wiceadmirałów) i 5 generałów broni. W wymienionej grupie jest także 4 generałów przeniesionych do rezerwy kadrowej MON i jeden – w dyspozycji Dowódcy Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych. W służbie czynnej nie ma już żadnego generała czterogwiazdkowego.
Na początku kadencji PiS w służbie czynnej było 119 generałów. Skala odejść – 52 najwyższych dowódców – to prawdziwa dekapitacja wojska. Oczywiście armia nie może się bez nich obejść. Stąd wniosek ministra obrony o awansowanie hurtem pułkowników na pierwszy stopień generalski oraz o doszycie dodatkowej gwiazdki na pagonach niektórych generałów. Lista oczywiście nie została upubliczniona; mówiło się nawet o czterdziestu kilku kandydatach, choć inne wiarygodne źródła podawały, że było ich kilkunastu.
Buławę, jak wiadomo, nosi w plecaku każdy żołnierz, ale zostać generałem nie da się ot tak, z dnia na dzień. Każdy kolejny awans oznacza konieczność zdobycia nowych praktycznych doświadczeń dowódczych. Różnica między pułkownikiem a generałem jest zasadnicza. Tymczasem nowe kierownictwo MON wymyśliło sobie, że kandydaci na najwyższych dowódców będą zdobywać szlify na… zaocznych kursach. Lepiej poczekać, niż oddać armię w ręce ludzi niedouczonych.
Oficjalnym powodem odmowy prezydenta było to, iż „trwające prace i brak uzgodnień dotyczących nowego systemu kierowania i dowodzenia Siłami Zbrojnymi RP nie stwarzają warunków do merytorycznej oraz uwzględniającej potrzeby armii oceny przedstawionych kandydatur do awansów generalskich”. Z jednej strony ten komunikat Biura Bezpieczeństwa Narodowego przypomina o sprawie jego pracownika, gen. Jarosława Kraszewskiego, dyrektora Departamentu Zwierzchnictwa Prezydenta nad Siłami Zbrojnymi. To on jest odpowiedzialny m.in. za przedłożenie prezydentowi opinii o kandydatach A. Macierewicza. Jednak między nim a oficerami współpracującymi z ministrem obrony zaczęło iskrzyć; w końcu Służba Kontrwywiadu Wojskowego wszczęła postępowanie związane z dostępem prezydenckiego generała do informacji niejawnych. W ten sposób zasłonięto Kraszewskiemu oczy i uszy. To tak, jakby zażądano od A. Dudy podpisania nominacji in blanco.
Z drugiej strony, oświadczenie BBN wskazuje na konflikt dotyczący odpowiedzialności prezydenta za tworzony przez obecną władzę nowy system kierowania i dowodzenia siłami zbrojnymi. Prawdopodobnie chodzi o to, czy będzie on miał wpływ na planowane Inspektoraty Szkolenia i Dowodzenia oraz Wsparcia. W odpowiedzi na komunikat BBN, MON wskazało, że w nowym systemie rola prezydenta wzrośnie; planuje się bowiem przywrócenie oddzielnych dowództw Wojsk Lądowych, Sił Powietrznych, Marynarki Wojennej i Wojsk Specjalnych, których szefów – zgodnie z Konstytucją – musi mianować głowa państwa. Niewykluczone jednak, że A. Macierewicz zamierza wzorem Zbigniewa Ziobry stworzyć pozór uprawnień prezydenta, a kompetencje realnie przenieść do nowo tworzonych instytucji poza zasięgiem „dużego Pałacu”.
Chwalę A. Dudę za podjętą decyzję, choć nie mam złudzeń, iż u jej podstaw legło coś więcej niż tylko walka wewnątrz obecnego obozu władzy. Daleki jestem od wiary, że Andrzej Duda „wybił się na niepodległość”, postanowił odtąd z powagą traktować swoje konstytucyjne obowiązki, odważył się postawić tamę zawłaszczaniu państwa przez PiS. Jeśli uważnie wczytać się w uzasadnienie prezydenckich decyzji – tej w sprawie generałów oraz wcześniejszych trzech wet – to układają się one w taki komunikat skierowany do Jarosława Kaczyńskiego: „Drogi Jarku (o ile panowie są na „ty”)! Nadal uważam się za lojalnego członka Twojego teamu. Nie podważam celów Twojej polityki. Chciałbym jednak uczestniczyć w podejmowaniu decyzji co do tego, jak je realizować w szczegółach. Przekaż, proszę, swoim podwładnym – Ziobrze, Macierewiczowi, Beacie Szydło i innym – żeby przestali mnie pomijać”. Inaczej mówiąc, A. Duda zgłosił pretensje do zajęcia miejsca „drugiego po bogu”, czyli prezesie Prawa i Sprawiedliwości.
Przypomniał, że trzyma w ręku bardzo mocne karty. W tym Sejmie PiS nie byłby w stanie przełamywać jego wet. Prezydent mógłby również wywierać presje na rządzących za pośrednictwem posiedzeń Rady Gabinetowej i Rady Bezpieczeństwa Narodowego. To on kształtuje korpusy sędziów, generałów i oficerów oraz ambasadorów.
Myśląc logicznie, Kaczyński powinien przystać na warunki Dudy. Dobra współpraca z prezydentem jest znacznie mocniejszym atutem niż obecni ministrowie obrony i sprawiedliwości. Lepiej podzielić się władzą z kimś z własnego obozu politycznego, niż ją całkowicie stracić. Razem – przy bezwolnym Trybunale Konstytucyjnym – mogliby tak pozmieniać prawo, że praktycznie tej władzy już by nie oddali. Wymagałoby to dokończenia procesu podporządkowania sądownictwa, stępienia ostrza krytyki ze strony prywatnych mediów (w tej sprawie przygotowywana jest tzw. ustawa dekoncentracyjna), zmiany ordynacji wyborczej. Niestety, w miarę narastania ewentualnego oporu społeczeństwa ten katalog musiałby się rozszerzać.
Ministrowie Ziobro i Macierewicz nie są warci tego, aby zniweczyć tę perspektywę. Z pewnością prezes PiS żywi w tej chwili dużą nieufność do obecnego prezydenta; ale i do tamtych dwóch nie może mieć bezgranicznego zaufania.
Układ Kaczyński – Duda byłby wyłącznie taktyczny. Na trzy lata. Nie sądzę, aby prezydent miał szansę być wysuniętym przez PiS do kolejnego wyścigu do Pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Miałby jednak trzy lata spokoju i gwarancję, że w przyszłości nie dosięgnie go ręka sprawiedliwości za popełniane czyny.
Oczywiście również politycy niekiedy podejmują decyzje nieracjonalne, kierują się emocjami, mylą się w rachubach i popełniają błędy. Sam Kaczyński na własne życzenie oddał władzę 10 lat temu. Nie można wykluczyć, że zrobi to i teraz: że pozwoli znów poniżyć prezydenta, zmuszając go w ten sposób do kolejnych kroków nieprzyjaznych wobec Prawa i Sprawiedliwości. Bo chyba raczej nie ukorzyłby się już przed swoim mentorem. Każda taka sytuacja będzie więc oddalała A. Dudę od jego naturalnego środowiska i wbrew jego woli wpychała go na drogę do niezależnej prezydentury. Zamiast rekompozycji obozu rządzącego mielibyśmy wówczas jego dekompozycję.
Byłby to scenariusz fatalny dla Jarosława Kaczyńskiego, ale bardzo pozytywny dla nas – obywateli. Oraz dla demokratycznej Rzeczypospolitej.