Site icon Portal informacyjny STRAJK

A mogło być tak pięknie

Magdalena Ogórek, Lista Wächtera. Generał SS, który ograbił Kraków, wyd. Zona Zero, 2017

„Lista Wächtera” mogłaby być dobrą książką. Gdyby redakcja nie bała się wkroczyć, skrócić jej o jedną trzecią objętości. Gdyby autorka rzeczywiście napisała o nazistowskim gubernatorze, a nie o sobie samej piszącej książkę. Gdyby odwróciła do góry nogami konstrukcję powieści i punkt wyjścia osadziła w postaci żyjącego syna gubernatora Wächtera. Gdyby, gdyby, gdyby.

Zauważyliście, że w sieci w zasadzie prawie nie ma recenzji książki dr Ogórek? Poza dwiema subiektywnymi opiniami prywatnych osób na portalu „lubimy czytać” i w „biblionetce”, mamy obszerny wywód Szymona Nowaka na historia.org.pl. Wywód, który albo został zamówiony, albo autor recenzji modli się do autorki publikacji rano i wieczorem sam z siebie, skoro co drugi ustęp we wpisie to: „W 2015 r. kandydatka SLD na urząd prezydenta RP zajęła 5 miejsce, uzyskując 2,38 proc.”, „autorka – śmiem już teraz twierdzić – wyjątkowej (a może nawet bestsellerowej!) pracy”, „książka Magdaleny Ogórek jest niewątpliwie kamieniem milowym w dociekaniu prawdy o II wojnie światowej”.

Pod koniec autor recenzji przyznaje się, że miał trochę żalu o używanie przez Magdalenę Ogórek słowa „naziści” zamiast „Niemcy” (bo przecież wiadomo, gdzie umieszczone jest epicentrum zła, promieniującego na całą Europę). Potem wprawdzie orientuje się, że Wächterowie pochodzili z Austrii, ale podtrzymuje swoją konkluzję. Poza takimi kwiatkami o książce Ogórek jest raczej cicho. Media ekscytują się skandalikiem wokół dotacji i wyśmiewają „ogórkizmy”, ale solidnego omówienia samej książki nigdzie w zasadzie nie widziałam.

O czym w ogóle jest książka Ogórek? Weźmy kawałek ze wstępu bp Michała Janochy:
Bohaterem opowieści jest słynny obraz Brueghela „Walka postu z karnawałem”, ale nie ten powszechnie znany — z Kunsthistorisches Museum w Wiedniu, ale jego replika z Muzeum Narodowego w Krakowie, zrabowana przez Niemców w grudniu 1939 r. Jedno z pół miliona dzieł sztuki utraconych podczas ostatniej wojny. Autorka, uzbrojona w warsztat historyka, z pasją rozpoczyna prywatne śledztwo, zapraszając czytelnika do podążania jej śladami.
Błogosławiona zwięzłości! Jak trzeba cię cenić, wie autor słowa wstępnego, ale nie doktor pisarka.

Zapowiada się ciekawie, trudno zaprzeczyć. Niestety, w napięciu trzyma tylko prolog.

Pierwszy poważny zarzut, który mam do tej powieści to jej konstrukcja. Historia, która naprawdę mogła wciągnąć i zostać sprawnie poprowadzona, nie tylko grzęźnie w natłoku zbędnych, rozdętych do niemożliwości blogowych wtrętów będących wciskaną na siłę prezentacją przymiotów i wyrafinowanych gustów autorki (o tym za chwilę), ale jest po prostu chaotyczna. Po stu pierwszych stronach ma się ochotę zrobić z tych 356 pozostałych podpałkę, bo to i tak już daleko ustawiona granica oczekiwania na to, aż w końcu zacznie się jakaś akcja.

Fabuła rozwija się na kilku płaszczyznach. Autorka raczy nas przeplatanką motywów: a to serwuje fragmenty korespondencji pomiędzy gubernatorem – znawcą i koneserem sztuki a jego żoną Charlotte, to trochę próbuje odtwarzać jego biografię, to w formie dziennika informuje o kolejnych krokach, które podjęła w ramach prywatnego śledztwa, a to cofa czas i dokleja kawałki makroopracowania na temat zaginionych, zrabowanych bądź zniszczonych przez nazistów dzieł sztuki z muzeów i galerii całej Europy.

I jeżeli chcieliście przeczytać trzymającą w napięciu sensacyjną powieść w typie Dana Browna, z wielką tajemnicą, na którą zasadza się młoda pani historyk; jeżeli chcieliście poznać od A do Z losy tego stricte obrazu – „Walki postu z karnawałem” i nie umrzeć przy tym ze znużenia; jeżeli chcieliście dostać zniuansowaną historię urzędnika nazistowskiej administracji, „niebędącego elementem machiny Zagłady” (jak stwierdza na kartach książki jego syn) i jego wielkiej namiętności do malarstwa – TO CHCIJCIE DALEJ, bo książce Magdaleny Ogórek nie udało się zrealizować żadnej z tych propozycji, choć najwyraźniej porywała się na to, aby zrealizować wszystkie na raz.

W efekcie czytelnik dostał niestrawną, nudną paciaję przyozdobioną w rzucik z historycznych faktów i fakcików, które mają stanowić jedynie popis rozległej wiedzy autorki („Musi minąć kilka chwil, bym była w stanie zdobyć się na odczytanie wiadomości od syna gubernatora dystryktu krakowskiego. Mam poczucie pewnej metafizyki chwili. Za oknem czerni się noc niczym z obrazów Caspara Friedricha. Od kilkudziesięciu chwil rozmyślam o pisarzu, zastrzelonym przez hitlerowców 100 metrów od swojego dawnego rodzinnego domu, opisanego w «Sklepach cynamonowych». Schulz następnego dnia miał podjąć próbę ucieczki z drohobyskiego getta do Warszawy” – od faktu przyjścia emaila do śmierci Brunona Schultza; „Z okładki spogląda na mnie kolejna piękna kobieta, uwieczniona przez Klimta. Przez chwile szukam w głowie — to Amalie Zuckerkandl. Jej portret, namalowany przez mistrza secesji, zakupił Ferdynand Bloch-Bauer. Obraz wisiał w rezydencji Ferdynanda i Adeli, niestety zaraz po Anschlussie został skradziony przez austriackich nazistów. Amalie wraz z córką Norą zostały wysłane do obozu koncentracyjnego w Bełżcu i tam zginęły. Amalie była ciotką Emila Zuckerkandla, wybitnego biologa molekularnego. Jego teoria zegara molekularnego została uznana za najważniejsze odkrycie w ewolucji molekularnej XX w. Rodzice Emila ocaleli, bo zaraz po Anschlussie uciekli z Austrii do Francji” – od okładki albumu do teorii zegara molekularnego,i tak dalej, i tak dalej).

Raz wtręty te trzymają się tematu, innym razem odpływają od niego o lata świetlne. Jest ich za dużo, aby je docenić i aby nie spowalniały akcji, nie ma zresztą w ogóle potrzeby rozszerzania czytelnikowi na siłę faktograficznej banieczki – zamiast tego wolałabym dostać spójną historię z wyraźnym wątkiem przewodnim. Naprawdę nie muszę znać wszystkich dygresji i bocznych torów, na które schodzą monologi wewnętrzne albo jakże elokwentne dysputy prowadzone przez autorkę z badaczami historii sztuki.

Pierwsze kilkadziesiąt stron to tortura. I zapewne większość czytelników „odpadnie” na etapie ciągnących się opisów spacerów Ogórek po europejskich galeriach. Wiedeń, Praga, Wiedeń. Doktor Ogórek chodzi i rozmyśla. Zatrzymuje się i naświetla maluczkim, jakie obrazy właśnie mija, odpływa w skojarzenia, „przypomina sobie słowa poety”. Tworzy całe rozbudowane drzewka myślowe na tej samej zasadzie, którą zaprezentowałam w cytatach powyżej.

I tak skaczemy po tych ogórkowych drzewkach, bór szumiący raczy wiedzieć, po co. Pomiędzy jednym a drugim drzewkiem dostajemy zaś równie męczący przegląd zamawianego przez autorkę żarcia (nad tym motywem również nie widzę sensu się już pastwić, skoro specjalizuje się w tym Wirtualna Polska), tudzież pogody, biometu, słowem – relacje przypominające facebookowe statusy.

Aż tu nagle – BUM! Przed którymś z kolei płótnem Magdalena Ogórek staje jak wryta! „Zaraz, zaraz — myślę. Czuję, jak serce łomocze mi w piersi, a przez głowę przelatują strzępki myśli. — Obraz Bruegla przywędrował do Wiednia z Pragi? Pamiętam, jak gdzieś czytałam, że «Walka karnawału z postem» przed II wojną światową znajdowała się w Polsce. Była jedną z ozdób Muzeum Narodowego w Krakowie”!

I co, myślicie, że teraz, kiedy już wreszcie w głowie autorki zapala się żaróweczka, że można by zgłębić temat, to „się zacznie”? Owszem – zaczną się męczące sprawozdania z wysyłania do poszczególnych osób maili, z przejrzanych dokumentów, refleksje snute nad tymi dokumentami, opisy czekania na owe dokumenty tudzież na telefony („wreszcie ciemny wyświetlacz telefonu rozjaśnił się”). Wszystko w tempie ślimaka wyścigowego, któremu wydaje się, że startuje w Wielkiej Pardubickiej. I rozmowy z historykami, rozsadzone w kolejne drzewka, mające znów świadczyć o tym, jak bardzo autorka jest wnikliwa, kompetentna, oczytana – tak, już to wiemy!

W zasadzie jedyne akapity, które wzbudzają jakieś silniejsze emocje to wymiana ciosów z Horstem Wächterem, synem Ottona, która pod koniec naprawdę nabiera rumieńców – choć ten wątek również został poprowadzony dość nieudolnie: Horst od początku Schwarzcharakterem jest i kropka – a jego rodzinka to charaktery jeszcze czarniejsze, wprost ociekające smołą. Idzie w zaparte, wybiela ojca, stroi fochy niczym nastolatek („mojej rodzinie bardzo nie podoba się, że w ogóle z panią koresponduję”. I nawet odautorski wywód pt. „ostatecznie ma prawo do jednego – do bycia synem” – zostaje spłycony do blogowej stylistyki („I jak ja mam dotrzeć do człowieka, który zapewne całe życie słyszał od mamy, że miał wspaniałego tatę?”). A jak dotrzeć do autora, któremu z krzykiem ucieka sprzed nosa szansa na to, żeby wprowadzić do swojej książki trochę odcieni szarości?

O ileż lepiej by się to wszystko czytało, gdyby to właśnie Horsta uczynić punktem wyjścia całej powieści. 78-letni Wächter młodszy to postać doskonale znana w krakowskim środowisku akademickim. Z początku postrzegany jako nieszkodliwy wariat, od 2013 regularnie przyjeżdża na Uniwersytet Jagielloński, snuje się po korytarzach, wyciąga wykładowców na rozmowy, zaczepia historyków tamtejszego IPN. Snuje swoją własną opowieść o tym, że jego ojciec był „tak naprawdę” dobrym człowiekiem, że nie miał nic wspólnego z hitlerowskimi zbrodniami (to nieprawda: podpisał decyzję o egzekucji 52 Polaków w Bochni; z drugiej strony pomógł ocalić przed zagładą kilka zaprzyjaźnionych rodzin). W kieszeniach nosi pomięte zdjęcia z dzieciństwa i raport napisany przez asystenta swojego ojca. Jest upierdliwym staruszkiem, zafiksowanym na byciu adwokatem diabła.

To też postać w pewnym sensie tragiczna. Nie może się od tej Polski uwolnić, biografia ojca ciągle go uwiera. Jest jednym wielkim migającym napisem: „Nikt mnie nie słucha!”. Po tym, jak zwrócił Polsce trzy obrazy z kilkudziesięciu wywiezionych przez jego matkę z Pałacu Potockich, krewni się go wyrzekli: „Traktują mnie jak Judasza”!  O ileż lepiej koncepcyjnie byłoby wysnuć całą historię od zetknięcia się właśnie z nim. Tym bardziej, że jego determinacja w przepisywaniu historii jest tak wielka, że zaczął forsować swoje tezy również w zagranicznych mediach.

Gdyby tą postacią zaintrygować czytelnika na samym początku, może wiedziałby wówczas, po co tę książkę wziął do ręki, wciągnąłby się w narrację śmieszno-strasznego staruszka i zagadkę obrazu, co to był, był, a potem zniknął. Przy okazji na przykładzie Horsta i jego relacji rodzinnych mielibyśmy szansę na zaprezentowanie mechanizmu dziedziczenia „traumy sprawcy”. Ale gdzieżby tam. Zamiast tego jako zawiązanie akcji dostaliśmy wyimki z Pamiętniczka Pani M.

Dawniej to autor objaśniał czytelnikom stworzony przez siebie powieściowy świat, ale w dobie mediów społecznościowych to opisy świata mają objaśniać skomplikowaną (a jakże) osobowość autora. Doskonale widać to po języku książki Ogórek. To jeden wielki quazistatus na Facebooku, gdzie w równie uduchowionej manierze przewraca się strony akt, jak myje zęby.

„Lista Wächtera” jest ofiarą braku odwagi redakcji, jak to zwykle bywa w przypadku autorów z tzw. nazwiskiem, albo z jakiegoś powodu będących flagowymi dla określonego wydawnictwa. Magdalena Ogórek pisarsko szaleje, rozdyma puste, nic nie wnoszące ustępy, albo z kolei przytłacza szczegółowością wątków pobocznych, które bardzo luźno dyndają, podczepione pod wątek główny. Oczyszczenie z intelektualnych mielizn, wybranie informacji najistotniejszych dla czytelnika i dbałość o to, aby pozostawał skoncentrowany – gdyby to wszystko zostało wykonane, książka byłaby może o sto-dwieście stron lżejsza, ale też mogłaby być naprawdę atrakcyjna.

Magdalenie Ogórek wytyka się pobieżność riserczu. Na ten temat nie jestem w stanie się wypowiedzieć, brak mi warsztatu. Wydaje mi się jednak, że w przypadku powieści, w zamierzeniu sensacyjnej, nie musi być to wada. I tak już po dojechaniu do ostatniej kropki na 456. stronie, czuję się zbombardowana całą toną rozmywających niepotrzebnie akcję doklejanek z historycznych opracowań. Większym grzechem wydaje mi się to, iż niestety widać jak na dłoni, że o ile książkę tknęła jeszcze korekta, to redakcja już niekoniecznie. Nie kupuję też wyjaśnienia, że książka to rejestr mrówczej pracy historyka i pokazanie jej od kuchni. Czytelnik wie, kiedy wciska mu się do gardła końską dawkę megalomanii.

Exit mobile version