Site icon Portal informacyjny STRAJK

Abonament na partyjną propagandę

Krzysztof Ziemiec na antenie "Wiadomości", fot. facebook.com/ Wiadomości TVP

Cały kraj robi zrzutkę na TVPiS!

Od dekady toczy się u nas debata na temat abonamentu radiowo – telewizyjnego. W tym czasie z oglądania programów telewizyjnych zrezygnowały setki tysięcy Polaków. Wystarczy im w zupełności to, co dostają z internetu. Jednak ta grupa zupełnie nie interesuje PiS. Z tej prostej przyczyny, że nie była, nie jest i nie będzie elektoratem partii Jarosława Kaczyńskiego. Co wcale nie oznacza, że na media obsadzone przez pisowskich propagandystów ludzie nie oglądający TVPiS nie będą płacić.

Z danych GUS wynika, iż 97 proc. gospodarstw domowych posiada sprzęt umożliwiający odbiór telewizji. Tymczasem abonament opłaca teraz jedynie 13 proc. gospodarstw domowych. Jeszcze 10 lat temu płacących było kilkakrotnie więcej. Tyle, że w kwietniu 2008 roku, Donald Tusk, będący wówczas premierem, powiedział, że abonament radiowo-telewizyjny jest „archaicznym sposobem finansowania mediów publicznych”. No i na dodatek nazwał go „haraczem”.

Niemal z dnia na dzień ściągalność abonamentu spadła o jedną trzecią. Wszyscy czekali na finansowanie publicznego radia i telewizji z budżetu. Nie doczekali się. Okazało się bowiem, ze formuła prawna w jakiej działają media publiczne skutecznie uniemożliwia otrzymywanie środków wprost od państwa. Po unijnemu nazywa się to niedozwoloną pomocą publiczną i rzecz jasna jest w UE tępione.

Mamy zatem to co mamy, czyli obowiązek płacenia abonamentu i żadnych możliwości egzekwowania tego przez państwo. Nikt do tej pory poważnie nie przeczytał pisanej przed ćwierć wiekiem ustawy o radiofonii i telewizji. A chyba warto. Przez ten czas świat się mocno zmienił. Dzisiejsze odbiorniki telewizyjne to małe komputery, które pozyskują nie tylko sygnał z powietrza lub kabla, ale są monitorami do odtwarzania tego co znajduje się w internecie. A tam jest wszystko, począwszy od informacji, a skończywszy na oglądaniu filmów. Badania GUS nie pokazują zaś jaka część posiadaczy sprzętu mogącego odbierać sygnał telewizyjny, z telewizji nie korzysta. Badania przeprowadzane w innych krajach pokazują, że grupa ta waha się w przedziale między 15 a 25 procentami populacji. U nas prawdopodobnie jest tak samo.

Kolejną sprawą,o której przy analizowaniu kwestii opłat abonamentowych trzeba pomyśleć jest to, że jakaś część widzów, albo telewizji publicznej nie ogląda wcale, albo robi to w minimalnym zakresie. A ponieważ tak w multipleksach cyfrowych jak i na satelitarnych platformach cyfrowych, czy w kablówkach obecność programów telewizji publicznej jest obligiem ustawowym, to „skacząc po kanałach, niechcący można się natknąć na Krzysztofa Ziemca, czy Jana Pospieszalskiego.

Stworzono zatem prawne perpetuum mobile. Nikomu nie wolno nie mieć dostępu do mediów publicznych, co rodzi domniemanie, że każdy TVPiS ogląda. A skoro tak, to musi płacić abonament.

Oficjalnie jest on pobierany na to co ustawa nazywa „misją publiczną”. To zaś oznacza obiektywną informację i publicystykę oraz szerzenie dorobku kultury. Misja publiczna, zdaniem twórców ustawy z założenia przyciąga mniej widzów i jest droga, w związku z tym my jako społeczeństwo, chcąc być dobrze poinformowanymi i móc oglądać najlepsze filmy i spektakle musimy na to się zrzucić.

Brzmi to pięknie, jednak od samego początku na telewizji ciążył grzech pierworodny, ciągnący się za TVP jeszcze z czasów PRL. Telewizja publiczna była bowiem przez polityków uznawana za oręż walki politycznej. I na nic zdawały się wszystkie chroniące obiektywizm zapisy ustawowe. Nie pomagała wpisana do Konstytucji Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, która miała czuwać nad ponadpartyjnością mediów.

TVP stawała się łupem wyborczym. Przez ostatnie 25 lat rządzili nią wszyscy, od ludzi Opus Dei, przez Młodzież Wszechpolską i platformerskiego Juliusza Brauna, po SLD-owskiego Roberta Kwiatkowskiego. Razem z przyjściem nowych prezesów w telewizji następowała większa lub mniejsza wymiana kadr. Zupełne czystki miały miejsce 2 razy. Raz – gdy szefował temu publicznemu medium Bronisław Wildstein, a drugi raz – gdy w fotelu prezesa zasiadł Jacek Kurski. Oczywiście wymiana dziennikarzy telewizyjnych zawsze była uzasadniana tym samym, sprzeniewierzeniu się obiektywizmowi. Przychodzili zatem nowi bardziej obiektywni, tyle, że wyłącznie z punktu widzenia politycznych mocodawców tego czy innego prezesa.

I na nic były zróżnicowane politycznie składy KRRiT. Musiały się dostosowywać do zwycięzcy wyborów. A gdy był z Radą jakiś problem, to tak, jak w czasie pierwszych rządów PiS, przegłosowywano jej skład i ustalano własny, partyjny.

Cały ten historyczny wywód prowadzi do zadania sobie pytania zasadniczego – czy publiczne media są nam zatem do czegoś potrzebne?

Pierwsza odpowiedź jest oczywiście twierdząca. Po chwili zastanowienia pojawia się jednak zwątpienie. Bo publiczne media powinny stanowić jakąś wypadkową oczekiwań społecznych. Tymczasem są tubą zwycięskich partii. Powinny być kontrolowane przez obiektywną instytucję dbającą o parytety, zasady, czasy pokazywania polityków poszczególnych opcji i inne takie parametry. Tymczasem historia dowodzi, że tego się zrobić nie da. Że nie ma sposobu na skuteczny społeczny nadzór nad mediami, na które to społeczeństwo łoży swoje pieniądze.
I to nie tylko przecież poprzez abonament.

Wymyślono przecież u nas dziwaczny, mieszany sposób finansowania mediów publicznych. Raz z abonamentu, dwa z komercji czyli reklamy. W efekcie porobiło się tak, że jako misję publiczną prezentowano opinii publicznej konieczność emisji amerykańskich oper mydlanych i czwartorzędnych kabaretów. Za to wszystko płaciło się i abonament, i haracz dla koncernów w postaci wyższych cen za reklamowane w TVP proszki na porost niespokojnych stóp.

Siedziba TVP przy ul. Woronicza w Warszawie / warszawa.wikia.com

Dla PiS telewizja okazała się nie tylko idealnym miejscem do zatrudnienia swoich ludzi z TV Trwam i TV Republika. „Dobra zmiana” uwiła przy tej okazji ciepłe posadki dla kolegów polityków tak w KRRiT, jak i w wymyślonym przez siebie ciele o nazwie Rada Mediów Narodowych.

Tym samym obecna władza udowodniła, że nie istnieje żaden demokratyczny mechanizm czyniący z TVP, brytyjską BBC. A skoro nie istnieje, to nie można mówić u nas o mediach publicznych i chyba najwyższa pora skończyć z farsą finansowania przez społeczeństwo partyjnych politruków. Szczególnie w świecie opanowanym przez internet, gdzie każdy i tak ma dostęp do nieokreślonego pensum informacji i kultury.

PiS jednak szykuje abonament równie powszechny jak podatki. I wszystko wskazuje, że jego pobór ruszy według zapowiedzi wicepremiera Glińskiego już w czerwcu. Po 22,70 zł miesięcznie od każdego mieszkania i firmy.
Oczywiście PiS nie byłby sobą, gdyby przy okazji pisanej na tę okoliczność ustawy nie naruszył prawa. Tym razem godzi w nasze dane osobowe, zmuszając ustawą platformy cyfrowe i kablówki do ich przekazania Poczcie Polskiej. Dzięki zmuszeniu do płacenia wszystkich nas, przychody firmy Kurskiego wzrosłyby dwukrotnie. Z obecnego poziomu 700 mln do 1,4 mld zł.

Tendencja światowa mówi, że rola telewizji w kreowaniu opinii maleje. W przeciwieństwie do uposażeń pracujących w polskich mediach publicznych i zarządzających nimi osób. Tylko dlaczego na niezłe gaże propagandzistów partyjnych mają się zrzucać wszyscy? Może by tak opłacano ich ze składek i dotacji PiS?

Exit mobile version