Wynik wyborów samorządowych w Republice Południowej Afryki wskazuje na zachwianie poparcia Afrykańskiego Kongresu Narodowego, który rządzi nieprzerwanie od czasu obalenia apartheidu w 1994 r.

Rezultat wyborów jest poważną, choć wcale nie zaskakującą porażką dla rządzącego ANC. Wśród komentatorów i analityków pojawiają się głosy, że być może spowoduje on nawet rezygnację prezydenta Jacoba Zumy i przyspieszone wybory. Tego rodzaju prognozy należy uznać za zdecydowanie przedwczesne i – gdyby faktycznie do czegoś takiego doszło – oznaczałoby to, że kierownictwo Kongresu ogarnęła panika. Po pierwsze, jednak, choć ANC stracił władzę w ważnych miastach, nadal w skali kraju uzyskał największe poparcie. Po drugie – poważniejszym powodem do dymisji prezydenta Zumy był kompromitujący dla niego wyrok Trybunału Konstytucyjnego sprzed trzech miesięcy, uznający, iż sprzeniewierzył publiczne pieniądze, wydając je na rozbudowę własnej wiejskiej posiadłości w prowincji KwaZulu-Natal. Wówczas jednak kierownictwo ANC stanęło murem za prezydentem, a w toku dalszego postępowania i tak sąd potraktował go nad wyraz łagodnie – w rezultacie ustaleń uznano, że z 23 mln dolarów wydanych na rozbudowę z państwowej kasy, Zuma musi zwrócić jedynie 500 tysięcy, reszta zaś wydatków była natomiast uzasadniona. Oznacza to, że ANC jest dobrze okopany, zdecydowany pozostać przy władzy i raczej nie ulega nastrojom. Skądinąd jest to, zresztą, strategia rozsądna – zamiast popełnić samobójczy krok i przyznając się do porażki, pogłębić jeszcze klęskę, doprowadzając do przedterminowych wyborów, znacznie lepiej jest wykorzystać pozostałe do wyborów trzy lata na odbudowanie społecznego poparcia. Pytanie tylko, czy obecne kierownictwo ANC będzie w stanie dokonać takich zmian, które wpłyną na poprawę jego notowań.

Dwadzieścia lat samotności

ANC zbiera obecnie owoce swoich błędów, w znacznej mierze spowodowanych poczuciem siły, której nic nie było w stanie zagrozić. Jako partia, która pod przywództwem Nelsona Mandeli doprowadziła do obalenia apartheidu Kongres nie miał dotąd znaczącego przeciwnika – wysuwana na początku lat 90. ubiegłego wieku jako alternatywa dla niego zuluska partia Inkatha odeszła w niebyt, pozbawiona poparcia władz (w ostatnich wyborach parlamentarnych uzyskała 2,4 proc. głosów. Mimo, że stopniowo dawała się zauważyć pewna erozja poparcia ANC (zdobytą w 2004 r. większość konstytucyjną Kongres stracił w 2009 r.), nikt nie traktował jej poważnie.

Partia legendarnego przywódcy od lat traci kontakt z rzeczywistością, fot. wikimedia commons
Partia legendarnego przywódcy od lat traci kontakt z rzeczywistością, fot. wikimedia commons

Samotność ANC na politycznej scenie – jak często to bywa w podobnych sytuacjach – stworzyła warunki do utraty kontaktu z rzeczywistością i uśpienia czujności. Zoligarchizowane przywództwo ANC weszło sprawnie w buty swoich poprzedników rządzących RPA, większość społecznych obietnic pozostało niezrealizowanych, a z niegdysiejszej lewicowości (i tak od początku ostatniej dekady ubiegłego wieku znacznie przedefiniowanej) pozostała jedynie retoryka uruchamiana na użytek wyborów. Pierwszym naprawdę poważnym sygnałem, że w RPA pod rządami ANC dzieje się niedobrze była masakra w Marikanie we wrześniu 2012 r., kiedy to policja dokonała masakry strajkujących górników z kopalni platyny, zabijając ponad 40 z nich. Wydarzenie to było szokiem dla Południowej Afryki i porównywano je do sławnej masakry w Sharpeville w 1960 r. Wydarzenia w Marikanie były przedmiotem długotrwałego dochodzenia, którego wyniki ogłoszono dopiero, gdy emocje przygasły. Wobec żadnej z kluczowych osób odpowiedzialnych za śmierć górników nie wyciągnięto poważniejszych konsekwencji. Na obraz ANC kładły się cieniem także liczne afery korupcyjne, pokazujące jasno, że dla kierownictwa partii większe znaczenie mają układy z kapitałem niż ubożejące społeczeństwo.

ANC – nawet i dziś nazywana „partią Nelsona Mandeli” nie jest już tą samą partią, którą była dwadzieścia lat temu, a sam Mandela jest „własnością” wszystkich – w kampanii wyborczej przed wyborami samorządowymi powoływały się na niego wszystkie partie.

Od euforii do stagnacji

Południowoafrykańska gospodarka, niegdyś najsilniejsza w Afryce (dwa lata temu zdystansowała RPA Nigeria), nie jest wcale silna. Już transformacja z lat 90., w wyniku której obalony został apartheid, wymuszona była dławieniem się izolowanej gospodarki. Koniec sankcji gospodarczych pozwolił wówczas jej oddech, ale ta szansa została wówczas przegapiona przez nową władzę, a równoczesne otwarcie Rosji po upadku ZSRR oferującej na światowych rynkach ten sam niemal asortyment minerałów za relatywnie niskie ceny nie pomógł RPA w szybkim odbiciu. To, że wówczas nie wykorzystano szansy na zdecydowaną przebudowę gospodarki, zadowalając się przejęciem jej zarządzania i ekspansją ekonomiczną w Afryce, odbija się do dziś. Do tego dodać trzeba, że należąc do dwu światów ekonomicznych – afrykańskiego i globalnego – jest wystawiona na zagrożenia właściwe dla obydwu. Tak też, o ile Afryka w niewielkim stopniu odczuła kryzys 2008 r., dla RPA był on poważnym ciosem. Obecna susza na południu Afryki, dławiąca gospodarki tego regionu, jest odczuwana przez RPA tak samo, podobnie jak dzieje się to ze spadającymi cenami minerałów na światowych rynkach, co jest zabójcze dla państw uzależnionych od ich eksportu. RPA odczuła boleśnie spowolnienie gospodarki chińskiej, które zaowocowało spadkiem popytu na eksportowane przez nią minerały, a także zapowiedź Brexitu. W rezultacie jest to dziś gospodarka mało innowacyjna, produkująca drogo i niewiele. Rynek wewnętrzny także kurczy się – choć liczba ludności przyrasta, PKB spada: w 2011 r. wynosił 446 mld dolarów, w 2015 r. – zaledwie 329 mld dolarów, a w przeliczeniu na głowę mieszkańca – wręcz leci na łeb na szyję: odpowiednio 8,6 i 5,9 tys. dolarów. Rand w tym okresie stracił 40 proc. swojej wartości a bezrobocie sięgnęło 27 proc.

Zła sytuacja RPA nie jest wyłącznie rezultatem braku wizji państwa i woli jej realizacji po stronie ANC, ale także zależy od czynników zupełnie niezależnych, niemniej jednak przez ostanie lata niewiele zrobiono, aby zapobiec tej sytuacji, a przynajmniej łagodzić konsekwencje kryzysu, który stał się zjawiskiem permanentnym, gdyż kraj znalazła się w swego rodzaju pułapce zahamowanego wzrostu.

Bez alternatywy?

Afrykański Kongres Narodowy do tej pory nie miał poważniejszego rywala. W wyborach samorządowych – jak się zdaje – wreszcie się pojawił przeciwnik w postaci Aliansu Demokratycznego. Niegdyś była to liberalna partia białej ludności RPA, dziś jej liderem jest czarny pastor Mmusi Maimana. Na poczet sukcesów ANC trzeba oddać, że pod jej rządami w coraz mniejszym stopniu liczy się, kto ma jaki kolor skóry a poza zupełnie marginalnym folklorem politycznym, nie istnieją ugrupowania jednolite pod względem składu etnicznego czy rasowego – życie polityczne jest jedno i to samo dla wszystkich. Do tej pory Alians Demokratyczny rządził w Kapsztadzie, gdzie jego administrację uznano za sprawną i dobrze zorganizowaną. Obecnie znacząco powiększył swój stan posiadania, dzięki czemu analitycy wysuwają przypuszczenie, że następnych wyborach parlamentarnych może on nawet sięgnąć po władzę, wysadzając z siodła ANC. W wyborach parlamentarnych w 2014 r. DA zdobył 22 proc., wobec 62 proc. zdobytych przez ANC, wyniki wyborów samorządowych wskazują, że szala przechyliła się jeszcze bardziej, ale nie musi to przesądzać, jaki rezultat będzie za trzy lata. W wyborach parlamentarnych stawka jest bowiem zupełnie inna i inne kryteria mogą przemawiać za poparciem takiej czy innej opcji – nie to, kto będzie sprawnym administratorem, ale jakie prawo będzie tworzył.

Alians Demokratyczny nie jest już partią „białą”, ale nadal jest partią liberalną i takie też są proponowane przez niego recepty na wyjście z kryzysu. Skoro w RPA produkuje się drogo, należy ten koszt obniżyć, obniżając koszt pracy. Najlepiej – poprzez ograniczenie gwarantowanych przez prawo pracy zabezpieczeń, aby pracownika można było łatwiej zatrudniać (innymi słowy – aby to zatrudnienie wiązało się z jak najmniejszą liczbą zobowiązań pracodawcy wobec pracownika), aby łatwiej go było zwalniać i aby można było mu jak najmniej płacić. Dla wielkomiejskiej klasy średniej Johannesburga czy Kapsztadu takie obietnice brzmieć mogą jak najpiękniejsza muzyka, ale czy tego rodzaju zapowiedzi, faktycznie sprowadzające się do sprowadzenia praw najemnego pracownika do podobnego poziomu, jakie mieli czarni pracownicy za czasów apartheidu, trafią faktycznie do przekonania większości mieszkańców Południowej Afryki – trudno z góry założyć.

ANC, z kolei, w swoich deklaracjach lubi przywoływać postulaty lewicowe (m.in. wprowadzenie płacy minimalnej), które dla większości wyborców mają konkretne znaczenie. Gorzej bywa z realizacją tych obietnic, zatem potencjalny sukces DA w 2019 r. zależeć pewnie będzie nie tyle od tego, czy przekona do swojej liberalnej wizji większość wyborców, ale od tego, czy zniechęceni i pozbawieni wiary w to, że ANC w końcu zrealizuje swoje zapowiedzi wyborcy w ogóle pójdą głosować. A nawet i wtedy, jeśli pójdą do wyborów, i nie będą głosować na ANC, nie znaczy to, że automatycznie ich poparcie przeniesie się na DA – do wyboru są bowiem jeszcze inne partie, jak choćby Bojownicy o Wolność Ekonomiczną Juliusa Malemy, którzy nie straszą wyborców zbawiennym jakoby demontażem prawa pracy, a tylko postulują, aby ukrócić korupcję – doprowadzenie do procesu w sprawie rancza prezydenta Zumy było ich właśnie sukcesem.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

„Twierdza Chiny. Dlaczego nie rozumiemy Chin”

Ta książka Leszka Ślazyka otworzy Wam oczy. Nie na wszystko, ale od czegoś trzeba zacząć. …