Warszawska „Wyborcza” dotarła do katoliczek, wspierających protest kobiet. Są wśród nich studentka, fotografka, pracownica kościelnej organizacji niosącej pomoc ludziom w kryzysie bezdomności. Rozmówczynie gazety w obszernej publikacji wyrażają postawę pełną żalu: są krytykowane „z prawa i z lewa”, ciągle słyszą, „że ich postawa to zgniły symetryzm”. Nie wszystkie hasła Strajku Kobiet im się podobają, uważają niektóre banery za zbyt agresywne, zarzucają liderkom brak otwarcia na dialog. „Polska to nie parafia. W Polsce jest miejsce dla wszystkich” – mówią. I trudno się z nimi nie zgodzić.
Zastanawiam się jednak, czemu służyć miała publikacja – bo jeśli miała być zakamuflowanym zarzutem skierowanym w stronę przywódczyń protestu kobiet, że niewystarczająco zadbały o komfort wierzących, to jest to moim zdaniem zarzut chybiony. Adresatem tego żalu powinna być kruchta.
Czytelnicy „GW” doskonale wiedzą o tym, że wśród praktykujących katolików jest sporo osób niezgadzających się na nadużycia i wszechwładztwo kleru, czy też krytykujących nadmierny purytanizm w kościele. Fakt, że takie osoby istnieją, nie jest sam w sobie specjalnie odkrywczy, świadczą o tym choćby rzesze ludzi deklarujących w sondażach poparcie dla Szymona Hołowni. To, że te osoby ze swoją chęcią zachowania „kompromisu” z 1993 nie są partnerami do rozmowy ani dla zwolenniczek liberalizacji prawa aborcyjnego, ani dla Kai Godek, również nikogo raczej nie dziwi. Tymczasem rozmówczynie „Wyborczej” uważają się za „niewykorzystany potencjał Strajku Kobiet” i czują się pochopnie, „zero-jedynkowo” oceniane przez lewicowe społeczności.
Tylko że ani Strajk Kobiet ani niewierzący, lewicowi znajomi nie mają obowiązku być zainteresowani pomocą w rozwiązywaniu dylematów moralnych, z którymi mierzą się „postępowi katolicy”. Protesty od początku wymierzone były w fundamenty katolickiej narracji o „życiu poczętym”, zatem „to wy dzwonicie” – i nie do lewicy ani organizacji feministycznych należy pomoc w walce o lepszy i bardziej otwarty kościół. Nie do nich należy wspierające klepanie po plecach tych, którzy wprawdzie reprezentują organizację depczącą prawa kobiet, ale mają zastrzeżenia. Idźcie z nami tak długo, dopóki będzie wam po drodze, zapraszamy. Ale nie do nas zgłaszajcie pretensje, że na dziesiątym kilometrze czujecie potrzebę zawrócić, a my idziemy bez was dalej. Na tym właśnie polega wybór. Tak rozumiemy zdanie o Polsce jako „miejscu dla wszystkich”.
To do protestujących członkiń kościoła należy decyzja, w jaki sposób poradzą sobie z dysonansem poznawczym: czy wyjdą kolejny raz na ulicę wiedząc, że zgadzają się jedynie z częścią postulatów; czy pozostaną w związku wyznaniowym, który nie do końca spełnia ich oczekiwania. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem zwolenniczką stwierdzenia, że jeśli ktoś uważa się za katolika, to powinien bez szemrania przyjmować każdy nonsens wymyślony przez księdza. Nie. To dobrze, że wierni mają wątpliwości, tylko że to ich duszpasterze powinni się nad nimi pochylić i je przemyśleć. Ewidentnie w większości tego robić nie chcą, ale to już nie jest problem lewicy. Liderki ani uczestniczki protestów opowiadające się za liberalizacją nie są praktykującym katoliczkom nic winne.
Dlatego nie dziwią negatywne emocje w komentarzach pod tekstem. Jesteśmy już zmęczeni i zmęczone słuchaniem o tym, jak pochopnymi ocenami krzywdzimy reprezentantów wiary, której reguły narzuca się od lat wszystkim, w każdej sferze życia. To cenne, że macie krytyczne spojrzenie, ale nie oczekujcie od ateistów, zainteresowanych odcięciem się od waszej organizacji raz na zawsze, że pomogą wam ją reformować i akurat „wasz potencjał” wezmą na sztandary. Nie wymagajcie od nas znów uważności na WASZE emocje, kiedy krzyczymy „Wypierdalać!”, bo po prostu wymagacie zbyt wiele.
I wreszcie, większość z nas również przyszła na świat w katolickich rodzinach, bo tych laickich czy innego wyznania jest u nas nad Wisłą nadal bardzo mało. My też musieliśmy i musiałyśmy zmierzyć się dokładnie z tymi samymi dylematami. Jeśli wy ostatecznie wybierzecie pozostanie w wierze i walkę o kościół waszych marzeń, to szczerze trzymamy za was kciuki, ale nie zawracajcie nam już głowy tym, jak bardzo macie ciężko i co jeszcze my, walcząc o SIEBIE, moglibyśmy przy okazji zrobić dla was.