Na burmistrza Londynu właśnie wybrano Sadiqa Khana, wieloletniego posła brytyjskiej Partii Pracy i socjaldemokratę. Mieszkańcy stolicy Wielkiej Brytanii, głosując na Khana, głosowali na plan budowy mieszkań do kupna i pod wynajem – dedykowany zarówno bardziej, jak i mniej zamożnej części społeczeństwa; głosowali za zatrzymaniem galopujących podwyżek cen biletów komunikacji miejskiej, która już teraz należy do najdroższych w Europie. W programie Khana, który nie jest żadnym rewolucjonistą, znajdują się typowe dla socjaldemokracji postulaty dla samorządu – lepsze i tańsze usługi publiczne, więcej zieleni i podkreślanie postulatów emancypacyjnych, a także związanych z polityką antydyskryminacyjną. Burmistrz elekt deklaruje, że zrobi wszystko, żeby skutecznie walczyć z przestępstwami motywowanymi nienawiścią ze względu na kolor skóry, wyznanie, płeć, niepełnosprawność, orientację seksualną czy tożsamość płciową. Planuje lepszą współpracę z organizacjami LGBT i działania mające na celu zniwelowanie luki płacowej pomiędzy kobietami i mężczyznami. Jako poseł głosował za wprowadzeniem w Wielkiej Brytanii małżeństw jednopłciowych. Co ważne, zastąpi Borisa Johnsona z Partii Konserwatywnej, wierzącego w „tanie miasto”, kolegę Davida Camerona ze świńskich imprezek z czasów studenckich.
Khan urodził się w Londynie, jest Brytyjczykiem. Jego rodzice pochodzą z Pakistanu, on sam – podobnie jak jego rodzina – jest muzułmaninem. Ma to kluczowe znaczenie dla polskich komentatorów internetowych, którzy wieszczą rychły upadek brytyjskiej cywilizacji, miało też duże dla torysów, którzy na wyznaniu konkurenta opierali swoją kampanię negatywną. Ma to pewnie określoną wagę dla milionów londyńczyków, pochodzących z „kolorowych” rodzin imigranckich – przekonali się po raz kolejny, że polityka nie jest i nie musi być być domeną białych facetów w średnim wieku z angielskojęzycznymi nazwiskami. W pewnym sensie zwycięstwo Khana liczy się też dla wszystkich europejskich muzułmanów – oto zamiast pokazywać w nieskończoność twarze zamachowców z Paryża, media dają nam wykształconego prawnika i polityka, który właśnie osiągnął spektakularny sukces wyborczy; który mówi o otwartości na inność, prawach człowieka i mieszkaniach komunalnych. To ważne.
Kiedy wybory w Słupsku wygrał Robert Biedroń też było to ważne – dla polskich homofobów (tych samych, którzy teraz plują na Khana). Uznali oni, że pomorskie miasto jest teraz „spedalone”. Było ważne dla posłanki Jolanty Szczypińskiej, którą wygrana otwartego geja w miejscu, gdzie się wychowała, osobiście uraziła. Było ważne dla 2 mln osób LGBT w Polsce, które mogły zobaczyć, że po wyjściu z szafy też jest życie publiczne, gdzie można osiągać sukcesy. Słowo „gej” dla wielu ludzi przestało się kojarzyć z słowem „HIV”, a zaczęło z kulturalnym, sympatycznym facetem z telewizji, który obciął pensje pazernym szefom spółek komunalnych i nie wpuścił do Słupska cyrków ze zwierzętami.
Ale tak naprawdę – to sprawy marginalne. Wyznanie, płeć ani orientacja seksualna władz Londynu, Słupska albo Warszawy nie ma na nas wpływu na co dzień, w przeciwieństwie do cen komunikacji miejskiej, regulacji wysokości czynszów, poziomu smogu. To czy i do jakiego boga modli się Sadiq Khan nie wpłynie na to, że chodniki w Londynie będą równe; fakt, że Robert Biedroń wieczorem ogląda telewizję z partnerem, a nie z żoną, ani trochę nie zmniejszy ani nie zwiększy zadłużenia Słupska. Nie z tego rozlicza się polityków i nie z takich powodów należy ich wybierać.