Stany Zjednoczone oficjalnie przyznały: tylko niewinni ludzie zginęli w ataku przeprowadzonym przy pomocy drona 29 sierpnia w Kabulu. Pierwotna wersja głosiła, że atak był konieczny, by powstrzymać terrorystę zmierzającego na lotnisko. Tam trwała jeszcze ewakuacja żołnierzy-interwentów i ich współpracowników.
„Głębokie wyrazy współczucia” dla krewnych zamordowanych Afgańczyków złożył przewodniczący amerykańskiego Centralnego Dowództwa (US CENTCOM) gen. Frank McKenzie. Przyznał, że atak z drona na samochód poruszający się po jednej z dzielnic mieszkalnych Kabulu doprowadził jedynie do śmierci 10 osób cywilnych. Nie były to osoby związane z Państwem Islamskim – Chorasanem, jak zapewniali amerykańscy wojskowi na początku.
Wśród 10 ofiar ataku było siedmioro dzieci. Najmłodsza dziewczynka miała dwa lata.
„Popełniliśmy błąd”
– Przepraszamy i wyciągniemy wszelkie wnioski z tego okropnego błędu – zarzekał się gen. McKenzie. Brzmiało to jednak niezbyt prawdopodobnie, jeśli wziąć pod uwagę całą historię amerykańskiej interwencji w Afganistanie, naznaczoną tysiącami podobnych „błędów”. Na początku września amerykańscy wojskowi zapewniali, że mieli wszelkie dane wywiadowcze uzasadniające atak na ten konkretny cel. Twierdzili nawet, że zaatakowany samochód był już w drodze na lotnisko, wyładowany materiałami wybuchowymi. Obecność tych materiałów miała również doprowadzić do znacznej eksplozji po ataku. Teraz gen. McKenzie mówił już tylko o tym, że ruchy samochodu „sprawiały wrażenie, jakby był związany z atakiem”. Jedną z przesłanek miało być zatrzymanie się pojazdu w pobliżu budynku, który może być „związany z ludźmi Państwa Islamskiego”. Amerykanie przyznali też, że auto nie było wypełnione materiałami wybuchowymi.
Dziennikarskie śledztwo
Armia amerykańska mogłaby nigdy nie przyznać się do tej konkretnej zbrodni, gdyby nie fakt, że sprawa stała się głośna w mediach w USA. New York Times w serii publikacji, rozpoczętej kilka dni po ataku, udowodnił, że w samochodzie zginął 43-letni Zemari Ahmadi. Pozostałe ofiary to jego krewni, w tym trójka dzieci. Nagrania wideo, rozmowy ze świadkami wydarzeń i oględziny miejsca zdarzenia pozwoliły dziennikarzom dowieść, że Ahmadi wykonywał feralnego dnia zwykłe obowiązki: przewoził kolegów z pracy w różne miejsca, ładował do bagażnika kartony z butelkami wody. To właśnie były rzekome materiały wybuchowe.
Mężczyzna od 2006 r. był zatrudniony w amerykańskiej organizacji charytatywnej Nutrition, współpracował również z fundacją Education International. Jak powiedział dziennikarzom Washington Post jeden z jego przełożonych, on i pozostali pracownicy do Ameryki nastawieni byli pozytywnie. Mieli nadzieję któregoś dnia tam pojechać.