Miliarder, biznesmen, który zatrudniał na czarno migrantów i unikał płacenia podatków, były gospodarz telewizyjnego reality show, mizogin, człowiek bez żadnego doświadczenia politycznego uosabia dziś nadzieje milionów Amerykanów na lepszą przyszłość. Wbrew większości sondaży, wbrew prognozom i jawnym zaleceniom mediów zwycięzcą wyborów prezydenckich został Donald Trump.
To jego program, nieważne, jak mętny, „uczynienia Ameryki znowu wielką”, przemówił do większości Amerykanów, tak samo, jak osiem lat temu przemówiło do nich Obamowe „Tak, możemy!”. Uwierzyli, że głosując na Trumpa, wybierają osobę spoza dotychczasowych kręgów władzy, swojego człowieka, a nie przedstawiciela establishmentu. Hillary Clinton – była Pierwsza Dama, senator, sekretarz stanu – była tego establishmentu ucieleśnieniem. W ostatnich dniach kampanii pogrążyły ją dodatkowo afery z prywatną skrzynką mailową (oponenci nie zmarnowali szansy, by eksploatować wątek zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa) i przekazywaniem jej pytań w debatach wyborczych (dla wyborców kolejny dowód na to, jak establishment wszelkimi metodami zamierzał wepchnąć ją do Białego Domu). Złość na obecną klasę polityczną była tak wielka, że przesłoniła wszystkie odrażające i groteskowe cechy i poglądy kandydata Republikanów – chamstwo, narcyzm, pogardę dla kobiet, nienawiść do migrantów i muzułmanów. Inni wyborcy głosowali na Trumpa, bo mimo wszystkich jego wad wydawał się lepszy niż rywalka – uczestniczka niejasnych biznesów ubijanych za pośrednictwem Fundacji Clintonów, współsprawczyni dwóch wojen na Bliskim Wschodzie, a przede wszystkim osoba bez wielkiej wizji zmian, głosząca potrzebę utrzymania status quo. Clinton wprawdzie wygrała wśród młodych wyborców oraz wśród przerażonych ksenofobiczną retoryką Trumpa Afroamerykanów i Latynosów, ale nigdzie nie miała takiej przewagi, jak cztery lata temu Barack Obama. Nawet kobiety, które miała porwać perspektywa pierwszej w historii prezydentki USA, zagłosowały na byłą Pierwszą Damę tylko w 57 proc.
– Będę prezydentem wszystkich Amerykanów – mówił zwycięski Trump do tłumu swoich sympatyków. A potem dalej obiecywał bez żadnych konkretów: podwoję amerykańskie wskaźniki wzrostu, przedstawię wielki plan ekonomiczny. Tym razem nie opowiadał o murze na granicy z Meksykiem ani o przeformułowaniu traktatów międzynarodowych, których stroną są USA. Prędzej czy później będzie jednak musiał się do tych spraw ustosunkować. I tutaj wyborców czeka najpewniej gigantyczne rozczarowanie: obietnice Trumpa w wielu punktach są niewykonalne, w innych – nie do zaakceptowania dla Kongresu, w kolejnych wreszcie bynajmniej nie sprawią, że zacznie się żyć lepiej. Ulgi mniej zamożnym Amerykanom nie przyniosą ani korzystne dla bogatych (takich jak Trump) zmiany w opodatkowaniu, ani rozkręcenie fali nienawiści rasowej. Miliarder zdołał stworzyć propagandowe wrażenie, że jest człowiekiem bliskim milionom Amerykanów, ale codzienne rządzenie krajem to jednak co innego, niż składanie obietnic w kampanii wyborczej.
Niewiadomą jest, jak nowy prezydent, który nie ma żadnego doświadczenia politycznego, będzie dogadywał się z Kongresem. Sprawę ułatwić mógłby fakt, że najprawdopodobniej obydwie izby parlamentu pozostaną pod kontrolą Republikanów, jednak jak pamiętamy stosunki Trumpa z elitą popierającej go partii układały się, delikatnie mówiąc, różnie. Podobnie trudno wyrokować, ile w praktyce ostanie się z programu nowego prezydenta w sprawach międzynarodowych, gdzie Trump zapowiadał prawdziwą rewolucję: rezygnację z interwencji, dogadanie się z Rosją, ograniczenie zaangażowania na rzecz sojuszników.