O własnym mieszkaniu marzy prawie każdy. W większości przypadków na marzeniu się kończy, albo na jego realizację trzeba poczekać 25 lat. Bo mieszkanie na kredyt należy do banku, nie do obywatela. Poza szczęściarzami, którzy dostają lokale w spadku, dziećmi bogatych rodzin i marginalną grupą, które może sobie pozwolić na zakup z bieżących środków, cała reszta jest skazana na odrabianie bankowej pańszczyzny przez ćwierć wieku.
Istnieje jednak alternatywa, a na imię jej mieszkania komunalne. Taki rodzaj budownictwa niesie za sobą wiele zalet. Najważniejsza to czynsz dostosowany do możliwości zwykłego człowieka. Druga to stabilność – lokator może spać spokojnie, bez lęku przed rojeniami kamieniczników. Trzecia to możliwość wpływu na poziom cen na rynku komercyjnym – prywaciarze są zmuszeni konkurować z cenami w komunałkach.
W Polsce – według danych GUS za 2016 r. – istnieje 868,5 tys. takich lokali. To jeden z najgorszych wyników w Unii Europejskiej. Co więcej, zasób ten kurczy się w niepokojącym tempie. W ciągu dwudziestu ostatnich lat ubyło ponad milion mieszkań. Dlaczego? Ślepo posłuszni neoliberalnym dogmatom włodarze miast wyprzedawali całe połacie dzielnic w ręce prywaciarzy. W Warszawie mieliśmy jeszcze do czynienia z handlarzami przedwojennych roszczeń i bezczelnie z nimi kooperującymi urzędnikami. Na domiar złego, budowa nowych miejskich osiedli postępuje w żółwim tempie. W ostatnich 10 latach w stolicy oddano do użytku zaledwie 2550 takich lokali komunalnych. A jest to najlepszy wynik w Polsce.
W całym kraju brakuje około 2,5 miliona mieszkań. Dla prywaciarzy sytuacja jest wymarzona – mogą dyktować bandyckie ceny mając pewność, że znajdą desperatów skłonnych do podpisania umowy. Efekt jest taki, że w niektórych dzielnicach polskiej stolicy ceny najmu są wyższe niż w Berlinie, a dla znacznej części mieszkańców opłaty za mieszkanie pochłaniają ponad połowę miesięcznego budżetu. To nic innego jak zorganizowany transfer bogactwa z dołu na górę drabiny społecznej. Władze polskich miast mają na sumieniu poważny występek przeciwko społecznej sprawiedliwości. Dlatego też podczas kampanii przed wyborami samorządowymi szczególnie uważnie powinniśmy sprawdzać co mają do zaoferowania poszczególne komitety w kwestii polityki mieszkaniowej.
Andrzej Rozenek pomysł na mieszkalnictwo ma bardzo zły. Kandydat komitetu SLD-Lewica Razem zamierza kontynuować prywatyzacje miejskiego zasobu. Chciałby przekazywać najemcom mieszkań komunalnych prawa własności do lokalu. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” stwierdził, że nie wie jeszcze za jaką stawkę. Szkoda, bo to kluczowa sprawa. Wydaje mi się, że jedynym prospołecznym rozwiązaniem byłby wykup według stawek rynkowych. Nie rozumiem dlaczego miasto, czyli my, podatnicy mielibyśmy sponsorować uwłaszczanie na prywatnym?
Rozenek twierdzi, że za środki pozyskane z wykupów miasto mogłoby budować nowe, energooszczędne lokale. Ciekawe, ile chciałby ich wybudować? Jan Śpiewak mówi o 50 tysiącach w 10 lat. Koszt takiego przedsięwzięcia to ok. 7 mld złotych. Oddanie do użytku jednego 50-metrowego mieszkania to mniej więcej 100 tysięcy złotych. Jeśli prezydent Rozenek zamierza przeznaczać na ten cel przychody ze wyprzedaży dotychczasowych komunałek, oddawanych za 10 proc. wartości, to nietrudno obliczyć, że za rządów kandydata SLD nie tylko miejskich mieszkań nie przybędzie, ale nastąpi galopujący spadek ich liczby. Rozenek chce prywatyzować miejski zasób licząc, że w ten sposób powstrzyma „młodych i zdolnych” przed wyjazdem za granicę. Powinien jednak wziąć pod rozwagę, czy poważniejszym problemem przyczyniającym się do drenażu mógzów nie są wysokie ceny najmu (oraz zakupu) będące efektem zbyt ubogiego zasobu miejskiego.
Miejska własność zasobów mieszkaniowych to również kluczowy oręż w walce z gentryfikacją. Im więcej takich lokali, tym większą miasto ma możliwość wpływania na ceny najmu. Przestrogą powinna być Praga Północ, gdzie od 10 lat następuje brutalna wymiana składu klasowego dzielnicy. Ze sprywatyzowanych kamienic, za pomocą ognia lub w asyście policyjnej pały, rugowani się ludzie, którzy mieszkali tam od pokoleń. Prywatni właściciele stawiają nowe apartamentowce dla burżujów, których stać na kuriozalne stawki czynszowe. Ratusz nie ma nad tym żadnej kontroli, bo dobrowolnie oddał kapitałowi narzędzia umożliwiające walkę ze zjawiskiem.
Andrzej Rozenek podczas spotkania w OPZZ zarzucił mi, że nie rozumiem miejskiej polityki jako całości. Wybaczam mu tę złośliwość. W końcu lewakiem został całkiem niedawno. A zanim przestawi swoją optykę na prospołeczną, sporo wody jeszcze w Wiśle przepłynie, kamienic spłonie, a niejeden cykl wyborczy pozostawimy za sobą. Oby uczył się jak najszybciej. Powodzenia.