Krystyna Pawłowicz pisze „wziąść” i broni tej formy, jak nie przymierzając, niepodległości. Pisze też „lat 60-tych” i regularnie używa tzw. „prawicowej interpunkcji” tj. stawia przecinek po spacji, czasem w ogóle zapomina o spacjach i używa dużo CapsLocka. Moja wewnętrzna gramatyczna nazistka płacze. Na profilu posłanki od dwóch dni pojawiają się kolejne histeryczne wpisy na temat tego, że za jej czasów tak uczyli, że wszyscy, którzy ją pouczają, są lewakami albo (co dla mnie jest znacznie bardziej obraźliwe) fanami Jarosława Kuźniara i – mocno po swojemu – pluje nienawiścią na wszystkich wokół.
Jednocześnie, muszę wam powiedzieć, że mam poważny problem z krytyką wobec posłanki Pawłowicz i z tym, jak się ona wyraża. Otóż jestem całkowicie przekonana, że to czy poseł pisze „wziąć” czy „wziąść” jest kwestią zupełnie drugorzędną. Kiedy widzę, jak moi koledzy i koleżanki chcą jej odbierać profesorski dyplom (a najlepiej i mandat poselski) bo źle odmieniła czasownik, to coś mi nie gra. Oczywiście, że Pawłowicz nie jest social-media ninją. Jest też przede wszystkim obrzydliwą homofobką, seksistką i przedstawicielką najbardziej chyba obrzydliwego kato-narodowo-eliciarskiego skrzydła PiS, którą sprawy socjalne czy w ogóle ekonomiczne chyba nie bardzo interesują, spełnia się w wulgarnym i raniącym obrażaniu osób niemieszczących się w jej modelu. Zupełnie jej jako polityczki nie cenię, co nie zmienia faktu, że ocenianie polityka po ortografii jest jakimś absurdem.
Żeby było sprawiedliwie – nie twierdzę, że błąd w pisowni słowa „ból” byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego był jakimkolwiek problemem. Chciałabym, żeby połowę tego oburzenia, drwin i komentarzy wzbudziły jego wypowiedzi o tym, jakim wielkim sukcesem była polska transformacja.
Zarówno Pawłowicz, jak i Komorowski są oczywiście przedstawicielami wąskiej elity i fakt, że nie najlepiej im idzie posługiwanie się językiem ojczystym wynika z jakiś innych niż klasowe czynników (Komorowski podobno po prostu ma dysleksję). Ale gdybyśmy naprawdę mieli w Sejmie ludzi, którzy reprezentowaliby społeczeństwo i jego interesy, to musiałyby tam być także osoby gorzej wykształcone, mieszkające w mniejszych ośrodkach, gorzej radzące sobie z obsługą mediów społecznościowych czy w ogóle internetu, pracujące fizycznie, które na pewno będą pisać i mówić mniej poprawnie. Z drugiej strony, mam wrażenie, że ogólne podniecenie wynikające z popełniania błędów ortograficznych przez polityków jest dowodem na kompletną miałkość i płytkość polskiej debaty publicznej, toczącej się wyłącznie w warstwie klikalnościowo-estetycznej.