…czyli dlaczego Trump nie będzie miał łatwo. Zagadka kilku liczb.
„Trump uciszył dziennikarza CNN” – tyle mniej więcej zapamiętały media z jego konferencji prasowej z 11 stycznia, więc mogło im umknąć, że przede wszystkim odnosił się na niej do czegoś, co wiąże się bezpośrednio z naszą pierwszą, zagadkową liczbą. Powtarzał zdanie: „Będę największym twórcą miejsc pracy, jakiego Bóg stworzył”, w paru wersjach. Tłumaczył, jak pościąga do Stanów amerykańskie fabryki zdelokalizowane do Meksyku i jak zatrzyma imigrację, by Amerykanie mieli gdzie pracować. Był jakby ciągle w czasie kampanii wyborczej, wałkował to, co przyniosło mu największe zainteresowanie. Demokrata Sanders podchodził do tego inaczej, ale walka z bezrobociem też nie schodziła mu z ust, nawet Clinton częściowo to przejęła.
Jeśli przejrzeć amerykańskie statystyki gospodarcze, bilansujące prezydenturę Obamy, albo po prostu śledzić media, należałoby tych ludzi uznać za szalonych, bo przecież wszyscy wiemy, że bezrobocie w Ameryce wynosi 4,9, a nawet 4,7 proc., czyli oznacza pełne zatrudnienie (poniżej 5 proc.). Nie ma bezrobocia, nie ma z czym walczyć. Tę fantastycznie niską liczbę obwieszcza się jako sukces polityki neoliberalnej. Ma ona stanowić obiekt zazdrości różnych zapóźnionych krajów i świadczyć o rosnącym zdrowiu i dynamizmie amerykańskiej gospodarki. Z tym, że jeśli rozpiąć gospodarczy bilans Obamy między dwiema skrajnymi liczbami, to – choć jedna z nich jest fałszywa – da się z nich wyczytać inny, bardziej wiarygodny obraz.
Malutka liczba
W Ameryce, ojczyźnie Hollywood, istnieje również Hollywood statystyczny. Chiny już od dość dawna są znane z pewnego optymizmu statystycznego. Ich PKB jest zawsze w różnym stopniu niższy, niż obwieszczają. Zagraniczni ekonomiści za każdym razem nanoszą poprawki, bo z różnych danych cząstkowych, takich jakie da się sprawdzić z zagranicy, wychodzi inaczej. Amerykanie nie chcieli być gorsi, już pod koniec ubiegłego wieku wprowadzili reformy statystyczne, które umożliwiają upiększanie rzeczywistości, szczególnie w tak wrażliwych społecznie dziedzinach, jak bezrobocie. To się zbiegło z obaleniem przez Clintona rooseveltowskiej ustawy Glass-Steagall-Act, wprowadzonej po Wielkim Kryzysie, by zabronić tworzenia z banków konglomeratów finansowych (łączenia działalności depozytowej ze spekulacyjną). Było to ukoronowanie reform neoliberalnych, wszystko musiało wyglądać pięknie.
6 stycznia oficjalne Bureau of Labor Statistics (BLS), oprócz ładnej liczby, podało, że część populacji znajdującej się statystycznie poza rynkiem pracy miała 31 grudnia 2016 r. absolutnie rekordową wielkość: 95,1 milionów ludzi po 16. roku życia, przed emeryturą lub bez niej, nie pracuje i już nie szuka pracy – to 37,3 proc. dorosłej populacji. Po dodaniu do tego oficjalnej liczby bezrobotnych (ponad 7,5 miliona), mamy blisko 103 miliony ludzi bez zajęcia.
Prawie połowa z nich korzysta z kartek żywnościowych. Procent bezczynnych, bezrobotnych mężczyzn jest taki sam, jak w czasie Wielkiego Kryzysu po 1929 r. Jeśli porównać główne wskaźniki U3 i U6 (BLS), biorące również pod uwagę różne prace dorywcze, ludzi zniechęconych, ale poszukujących choć tymczasowej pracy, jeśli wyeliminuje się różne skróty statystyczne (np. osoba pracująca w trzech miejscach jest liczona jako trzy – ponad 8, 1 milionów ludzi może się utrzymać tylko dzięki wielu pracom), to wyliczenie na 31 grudnia minionego roku dawało stopę bezrobocia 22,7 proc. To tak, jak w Grecji. Część ekonomistów obniża to wyliczenie do ok. 17 proc. W co piątej amerykańskiej rodzinie nie ma nikogo, kto by miał pracę. Trump wie, że jest problem.
Olbrzymia liczba
Podobno w Europie nazwa „bilion” zobojętnia odbiorców, więc napiszę, że w ostatnich dniach prezydentury Obamy amerykański dług publiczny wynosił 19 977 miliardów dolarów. Kiedy obejmował władzę, było tego 10 600 miliardów. Obama utrzymał Amerykę na powierzchni, dzięki temu, że podwoił ten dług. Stanom Zjednoczonym trzeba było 220 lat, 43 prezydentów licząc od Jerzego Waszyngtona, by osiągnąć 10 000 miliardów długu, a Obama zapożyczył się na tyle samo w 8 lat. Od początku lat 80., tj. od początków neoliberalizmu, amerykański dług pomnożył się 22 razy, ale logicznie rzecz biorąc Obama powinien, oprócz Pokojowej Nagrody Nobla, koniecznie dostać Ekonomiczną. To wszak jedyny amerykański prezydent, któremu ani razu nie udało się osiągnąć 3 proc. wzrostu.
Gdyby Amerykanie zgodzili się opróżnić wszystkie swoje konta bankowe, publiczne i prywatne, gdyby chcieli nagle oddać wszystkie swoje pieniądze i złoto, by spłacić dług, to by im nie starczyło. Wynosi on bowiem ok. 107 proc. PKB (Polska jest lepsza – 50 proc, Rosja – 17 proc), czyli ma dawno przekroczony stan alarmowy, ale da się od niego jakoś spłacać odsetki, zadłużając się. Obecny komfort życia w Stanach Zjednoczonych jest możliwy, bo kraj mógł pożyczać za granicą na ekstremalnie niski procent. Dziś dług wynosi 145 tysięcy dolarów na rodzinę. Z rachunków wynika, że za 8 lat „podstawowe” wydatki federalne, jak ubezpieczenia społeczne, zdrowotne i obsługa długu, przekroczą federalne dochody. Na wojsko, opłacenie urzędników federalnych, czy budowę dróg i mostów nie będzie ani jednego dolara.
Jest jeszcze większa liczba. Jeśli policzyć dług skumulowany, publiczny i prywatny, tj. długi rządowe, handlowe, z kredytów hipotecznych i konsumpcyjnych – to będzie 63 467 miliardów (347 proc. PKB). Oczywiście zwrócenie tego długu jest matematycznie niemożliwe, ale można mieć nadzieję, że ta gigabańka będzie trwać jak najdłużej, zanim eksploduje.
Optymizm!
Póki co, nazajutrz po wyborze Trumpa, giełdy dostały delirium z radości, nastąpiło bicie brawa i poklepywanie się po plecach. Atmosfera z dziecinnych baśni, nic nie może się stać, wszystko, co obiecał Trump, czyli obniżki podatków, inwestycje, deregulacje, spowodują wzrost gospodarczy co najmniej 3 proc. przez 3 pierwsze lata, a zyski przedsiębiorstw będą dwucyfrowe. To nic, że służby specjalne fabrykują fałszywe dokumenty, by utrącić nowego prezydenta, jak w jakimś Paragwaju, wszystko będzie dobrze, szykują się interesy jak złoto.
Trump ma obsesję Chin, „Chiny” to jego ulubione słowo, a Chińczycy sami pogrążają się w długu, zadłużenie przedsiębiorstw przekracza 160 proc. PKB. Jeśli wziąć pod uwagę tzw. shadow banking (bez nadzoru), będzie tego już nawet 200 proc. Chiny są jednak wielkim wierzycielem USA, jak i zresztą Europy, mają rezerwy. To one finansowały wojnę Busha z Irakiem, kupując masowo amerykańskie obligacje. Dziś mają ich tyle, że nie wiedzą, co z nimi robić. Nikt ich nie chce kupować, oprócz banków centralnych, więc Amerykanie będą zmuszeni znowu drukować puste dolary tysiącami miliardów, coś, z czym FED chciał zerwać. To dość niewygodna sytuacja. Ale niezależnie od tego, czy Trump ujarzmi Chiny, czy nie, giełdy są pełne nieposkromionej wiary i witają go szampanem.
Pesymizm…
Amerykański bank centralny nadrukował tyle pieniędzy, że giełdy mają się świetnie niezależnie od realnej gospodarki. Kolejne „luzowania ilościowe”, masowy druk pustych dolarów, podkręcają giełdy. Rynki jakby brały heroinę, ich funkcja jako termometru gospodarki nie jest już taka pewna. Armia jest silna, ale stan dróg i mostów jak w Trzecim Świecie. Może i byłoby dobrze, gdyby Ameryka wraz z Trumpem pochyliła się nad sobą, ale zdaje się, że już za późno, by wyjść z pułapki długów bez głębokiego wstrząsu.
Wskaźnik dostępu do własności prywatnej (mieszkania, nieruchomości) zniża się od 8 lat, od początku prezydentury Obamy. Dziś jest bliski stanu sprzed półwiecza. Liczba bezdomnych w mieście Trumpa, Nowym Jorku, była na początku stycznia „rekordowa”. O 60 proc. więcej rodzin w schroniskach. Tego wskaźnika nie bierze się zazwyczaj pod uwagę, ale jeśli zestawić go z innymi, gospodarczy plan Trumpa będzie musiał być genialny, by się powieść.