Butelki z benzyną, barykady, szarże policyjne – wczoraj wieczorem i w nocy centrum stolicy Katalonii przeżywało sceny miejskiej partyzantki. To była druga doba protestów przeciw długim karom więzienia dla 12 polityków katalońskiego separatyzmu, którzy doprowadzili do proklamowania niepodległości Katalonii dwa lata temu. Rząd hiszpański mówi o „zagwarantowaniu bezpieczeństwa” i „zdecydowaniu” w walce z separatystami.
Socjaldemokratyczny rząd Pedro Sancheza wydał komunikat, w którym nazywa manifestacje „upowszechnieniem przemocy” w Barcelonie i innych katalońskich miastach: „Mniejszość chce narzucić przemoc na ulicach katalońskich miejscowości (…) Jest oczywiste, że nie chodzi o pokojowy ruch obywatelski, lecz koordynowaną przemoc, której celem jest zerwanie z pokojową koegzystencją w Katalonii.”
W Barcelonie na ulice wyszło wczoraj co najmniej 40 tys. ludzi. Wkrótce słynna, elegancka aleja Paseo de Gracia zamieniła się w terytorium ograniczone barykadami. Policyjne próby rozproszenia manifestantów były długo bezowocne, gdyż natykały się na salwy butelek z benzyną. Płonęły wszystkie śmietniki wypychane przez manifestantów w kierunku policji – 74 osoby odwieziono do szpitali.
Jeszcze przed manifestacją separatyści zablokowali regionalne drogi i tory kolejowe. W poniedziałek ok. 10 tys. manifestantów zablokowało barceloński lotnisko, odwołano ponad 100 lotów. 115 osób zostało rannych w starciach z policją. Jutro Katalonia ma „stanąć” – ogłoszono strajk generalny. Z dziewięciu katalońskich miast mają ruszyć pochody do Barcelony, gdzie ma dojść do wielkiej manifestacji.
Przyszły szef europejskiej dyplomacji Katalończyk Josep Borell, który dziś jest ministrem spraw zagranicznych Hiszpanii, nazwał zachowanie separatystów „totalitarnym”. Według ostatniego sondażu z lipca 44 proc. mieszkańców regionu chce niepodległości, a 48,3 proc. woli pozostać w Hiszpanii. Celem separatystów jest niepodległość, która zapewni m.in., że katalońskie podatki nie będą zasilać innych, uboższych hiszpańskich prowincji.