„Rodzina” to jedno ze słów-kluczy do polskiej polityki. „Szczęście rodzinne” nieodmiennie od lat znajduje się na szczycie wartości, wyznawanych przez Polaków, bezkonkurencyjnie wygrywa z wiarą, pracą zawodową czy dobrobytem. Jednocześnie – co dość zaskakujące – ani w konstytucji ani w kodeksie rodzinnym słowo to nie jest wyjaśnione. Jedyna definicja, jaka się pojawia, znajduje się w ustawie o pomocy społecznej – i tyko dla tej ustawy ma zastosowanie. Według niej rodziną są „osoby spokrewnione lub niespokrewnione pozostające w faktycznym związku, wspólnie zamieszkujące i gospodarujące”. Jakiej płci są te osoby? Jaki rodzaj związku je łączy – czy jest to związek romantyczny, czy więzy krwi czy jakikolwiek inny? Nie wiadomo. Według tej definicji rodziną jest bezdzietne małżeństwo, jest nią para dwóch kobiet, wspólnie wychowująca dziecko, rozwódka mieszkająca z matką, synowa, opiekująca się samodzielnie schorowanym teściem albo babcia, będąca rodziną zastępczą dla wnuka, którego matka pije. Większość ludzi potrzebuje rodziny do szczęścia, wszystkie dzieci potrzebują jej do prawidłowego rozwoju i jednym z podstawowych zadań państwa jest wspieranie rodzin – co więcej, im dalej znajdują się one od tradycyjnego modelu 2+x, tym bardziej prawdopodobne jest, że tego wsparcia potrzebują.
Jakiś czas temu już słowo to ukradła prawica. Nastąpił podział – liberałowie chętniej mówili o obywatelach, jednostkach; konserwatyści o rodzinie właśnie. I tak jak obóz liberalny po to ukradł obywatela, żeby marginalizować wspólnotę, jej wartość, znaczenie, wpływ na jednostkę i jej możliwości, tak obóz okołopisowski po to uwiesił się na rodzinie, żeby piętnować pojedynczego człowieka za to, że z jakiegoś powodu wyłamuje się z konserwatywnego schematu. Jedynym powodem, dla którego PiS ustalił 22 października Dniem Praw Rodziny, jest chęć ukarania, wskazania jako mniej wartościowych tych jednostek, które żyją inaczej, w rodzinach patchworkowych, niepełnych, w parach jednopłciowych. Bo rodzina, według nowej-starej definicji, to wyłącznie małżeństwo kobiety i mężczyzny oraz ich dzieci. Celem jest pokazanie jednej czwartej dzieci w Polsce – bo taka część rodzi się dzisiaj poza małżeństwem – i ich rodzicom, że są gorsi i powinni mieć mniej praw, napiętnowanie „bękartów”, „puszczalskich” i „pedałów”.
Na razie dzieje się to to na poziomie symbolicznym – z tego, że raz na rok będzie dzień, w którym będzie się mówić mi i setkom tysięcy innych Polek i Polaków, że nie żyją w rodzinach, nie wynikną żadne materialne konsekwencje. PiS nie jest w stanie zahamować ani procesu spadku znaczenia instytucji małżeństwa, ani nawet rosnącej od lat akceptacji dla osób LGBT. Parom jednopłciowym nic nie da się odebrać, bo nie mają w Polsce żadnych praw. Jednak już za chwilę rząd może zacząć na serio grzebać w definicji rodziny i tylko do tych czystych i związanych świętym węzłem kierować wsparcie ze strony państwa. Nie masz ślubu? Twoje dziecko dostanie mniej punktów w przedszkolnej rekrutacji, nie dostaniesz 500+ ani zasiłku rodzinnego. Rząd właśnie – z okazji Dnia Praw Rodziny – życzy wszystkim „ustabilizowania sytuacji rodzinnej”, jak mawiała Beata Mazurek.
Ruski stanął okoniem
Gdy się polski inteligencik zeźli, to musi sobie porugać kacapa. Ale czasem nawet to mu ni…
Jeśli rząd wspiera jednych, to automatycznie dyskryminuje drugich. Cały spór między lewicą a lewicą narodową (tzw. prawicą) opiera się na kwestii, kogo wspierać, a kogo dyskryminować. Skaczecie sobie o to do gardeł, a efektem są ciągłe zmiany prawa modyfikujące katalog podmiotów wspieranych i sposobów tego wsparcia. Wieczny bałagan.
Otóż rząd nie powinien nikogo wspierać, ponieważ obywatele powinni być równi wobec państwa. Rząd jest wyłącznie od zapewnienia porządku prawnego, w którym ludzie sami zadbają o swoje dobro. Wyznawana religia, stan cywilny, kolor skóry, orientacja seksualna czy zarobki to prywatna sprawa każdego człowieka i nie powinny stanowić obiektu zainteresowania ze strony państwa. Niech państwo się odczepi od obywateli, to wszyscy będą szczęśliwsi (no może z wyjątkiem nygusów).
Samo sedno!