Nowożytna Bułgaria nie ma długiej historii. Jak zauważa wielu poważnych analityków, przez prawie cały ten okres jej elita nigdy nie była samodzielna. Następstwa tej tradycji geopolitycznej niepełnosprawności dają o sobie dziś znać w skumulowanej formie. Czy Bułgaria może w ogóle przetrwać gigantyczne globalne konflikty i przewartościowania, których obserwujemy, jak się zdaje, dopiero początek..?

Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa dla żadnego z moich rozmówców. Komentatorzy, analitycy, naukowcy, wszyscy reagują najpierw głębokim westchnięciem i chętnie zmieniają temat. Tak samo czynią moi znajomi, niezależnie od wykształcenia i politycznych sympatii, czy afiliacji.

Najbardziej odważny jest Iwo Hristow. Słuchając jego tez i prognoz czuję się niezręcznie; jakbym rozmawiał w obecności konającego na raka o tym, jak sam sobie na to zasłużył. Wzbudza on we mnie na przemian zażenowanie i zdenerwowanie, połączone z zaciekawieniem. Wkurza mnie jego paternalistyczne mentorstwo połączone z wyjątkową pewnością siebie, ale też z wstrząsa ogrom wiedzy i bogata, spójna argumentacja.

Nie ma nadziei

Hristow nie owija w bawełnę. Ani w rozmowie ze mną, ani w swoich książkach, artykułach, wywiadach czy wypowiedziach w radio czy telewizji. Jako jedyny nie drapie się po głowie, lecz na moje pytanie otwarcie odpowiada – Bułgaria nie ma szans. Nie zarzeka się, że ma rację, swoje tezy wygłasza z bardzo umiarkowaną pretensją i zastrzega, że bardzo nie chciałby być złym prorokiem i zachęca mnie, abym podzielił się z nim jakąś informacją, która pozwoliłaby mu zmienić zdanie. Nic nie przychodzi mi do głowy. W trakcie gdy się zastanawiam nad ewentualną ripostą, Hristow tłumaczy mi, że moi rozmówcy będą chętnie uciekali od tematyki geopolitycznej, gdyż w Bułgarii panuje osobliwy przesąd, jakoby problemy tego kraju można było rozwiązać tylko na płaszczyźnie polityki krajowej. Hristow oskarża głównie polityków, ale i całe społeczeństwo o prowincjonalizm i prymitywizm. Twierdzi, że żyjemy w dziwacznym paradygmacie poznawczym, głęboko zakorzenionym w tamtejszej kulturze, jakoby trudne sprawy można było rozwiązać w prosty sposób. Uważa, że to taka dziwaczna emanacja bułgarskości, która jest tożsamościowym konglomeratem rakiji, szopskiej sałaty i uroczej przyrody. To są zjawiska bardzo miłe, ale jednocześnie proste i przyziemne, które jego zdaniem, są tak głęboko konstytutywne dla bułgarskiej tożsamości, że ekstrapoluje się je na zagadnienia polityczne.

– To nie może zdać egzaminu. Świat to skomplikowane jakościowo zjawisko. By go zrozumieć, a co dopiero przetworzyć, znaleźć sobie tam miejsce i w tej rzeczywistości zauczestniczyć potrzeba szerokiego horyzontu, wielkiej otwartości i intelektualnego trudu; nie mamy na to potencjału – konstatuje.

Mało tego, Hristow twierdzi, że to żadna nowość. W rozmowie ze mną często odwołuje się do książki Aleko Konstantinowa, XIX-wiecznego pisarza, „Baj Ganio”, w której opisana jest groteskowa postać nowego bułgarskiego mieszczanina, łączącego w sobie nowoburżuazyjne tendencje z wiejskimi przyzwyczajeniami i wynikające z tego kompletne zagubienie w nowoczesnych już realiach.

„Najlepiej byłby przytulić się i do Niemców, i do Rosjan, i do Francuzów, i oby ich wszystkich grom boski poraził” – mówi tytułowy Ganio, rozprawiając o tym jak widzi rolę swojego kraju w globalnej polityce.

Faktycznie, trudno temu zaprzeczyć. Obecny premier Bułgarii, generał, doktor nauk, karateka i były ochroniarz Teodora Żiwkowa – Bojko Borisow, wydaje się realizować dokładnie taką politykę. Hristow twierdzi też, że jest to jedna z przyczyn, dla której podoba się społeczeństwu. Jako lider demonstruje podobne do utrwalonych w społeczeństwie zachowań – chce się schować gdzieś za górą, poczekać, aż burze przeminą, a potem wrócić do rakiji i szopskiej sałaty. Trwając w tym ukryciu zaś będzie próbował „przytulać się” z każdym wielkim rozgrywającym, który pojawi się na horyzoncie.

Wyrodna matka Unia

– To nie jest polityka, to jest żałosna zabawa niekompetentnych, prowincjonalnych tchórzy; ludzi którzy nie umieją podjąć żadnej samodzielnej decyzji, którzy odpowiedzialności boją się bardziej niż śmierci – podsumowuje Hristow.

Bułgaria faktycznie znajduje się w potrzasku. Z jednej strony nie prowadzi żadnej samodzielnej polityki, z drugiej, nawet gdyby chciała, to chyba nie ma ruchu. Ostatnie pięć lat zdekonstruowało nadzieje społeczeństwa na radykalną poprawę związaną z przyjęciem kraju do Unii Europejskiej. Tymczasem moment ten stał się przełomem o jakości dokładnie odwrotnej do oczekiwanej – był kolejnym, a może ostatnim gwoździem do trumny.

Nie jest łatwo znaleźć dokładne wyjaśnienie dla wszystkich niuansów tej toksycznej relacji pomiędzy UE i Bułgarią. Nie wiadomo, czy Unia nie miała wobec Bułgarii żadnych planów, czy chodzi o jakieś zaniedbania, czy raczej o świadome działanie. Wiadomo jednak, że patologiczne status quo w tym kraju Unię urządza. Jasnym jest dla każdego bardziej ostrożnego obserwatora, a więc muszą o tym wiedzieć i wywiady całej Europy, że bułgarska oligarchia utrzymuje się z trzech źródeł, z których najmniejszym są tzw. fundusze unijne. Rozkradane bezpardonowo od lat, służące jako swoisty matecznik nowej jakości korupcji, łykane od pierwszej transzy przez kilka, w porywie, kilkanaście rodzin. Następne dwa źródła bogactwa mafijnych karteli, rządzących tym krajem, to rozkradanie majątku państwowego i nielegalny handel bronią, szmugiel narkotyków i temu podobne kryminalne aktywności.

Unia Europejska nie może być nieświadoma tego, co dzieje się na tak strategicznie ważnym terytorium. Moi rozmówcy komentują to różnie. Jedni twierdzą, że Bułgaria to mały kraj, który biurokratów w Brukseli po prostu nie interesuje, inni uważają, że Unia ma zbyt wiele własnych wewnętrznych problemów, by skupiać się teraz na Bułgarii. Niezawodny Iwo Hristow nie zgadza się z żadną z tych tez.

Jego zdaniem Unia wie, co robi. Niestety, jej także odmawia on samodzielności. Otwarcie mówi, że Europa, ani tym bardziej, UE, nie udowadniają właśnie wszystkim myślącym ludziom, że nie są podmiotem polityki światowej. Stary kontynent nie wyskoczył według Hristowa ze swoich krótkich spodenek w barwach flagi USA. Sypie przykładami z rękawa, nawet nie jestem w stanie wszystkich zanotować. Najbardziej zapadł mi w pamięć jego komentarz o obecnych sankcjach wobec Federacji Rosyjskiej.

– Jeśli jakiś organizm geopolityczny podejmuje decyzje o wszczęciu sankcji wymierzając sobie samemu niepowetowaną stratę, to oznacza to ni mniej, ni więcej jak fakt braku samodzielności. Nikt przytomny, niezależny nie podejmuje działań przeciwko samemu sobie, na pewno nie w polityce. Europa nie ma żadnej podmiotowości. Nie ma liderów, nie ma żadnych „europejskich wartości” (cudzysłowy wskazuje gestem dłoni). Jest tylko administracja – stwierdza bez mrugnięcia okiem.

Hristow potwierdza, że nie jest łatwo znaleźć racjonalne wyjaśnienie takiej postawy Unii wobec Bułgarii, ale dla niego (i nie tylko) fakt, iż UE wypłaca bułgarskiej mafii swoiste kieszonkowe w postaci funduszy – jest jednoznacznym sygnałem, iż jest jakaś geopolityczna siła, która ma w tym interes. Jego zdaniem sytuacja w Bułgarii zawsze była wypadkową rozmaitych zagranicznych interferencji, w tej chwili można tylko ubolewać nad tym, że obecni globalni włodarze nie uwzględniają tego państwa w swoich rachubach – oraz że sprawny organizm na tym terytorium nie jest im do niczego potrzebny.

Kanarki wypuszczone z klatki

Ten sam model myślenia można odnieść do okresu rozkwitu Bułgarii za czasów tzw. ludowej republiki. Hristow otwarcie konstatuje, że okres lat 1944-89, to największy skok cywilizacyjny w dziejach tego państwa.

– Wówczas przechodzimy z systematyki agrarnej na miejską i przemysłową. Dokonuje się postęp prawie niespotykany w całym regionie. Ludność przeprowadza się do miast, tworzy się nowa kultura, wykuwa się zupełnie nowe społeczeństwo. Drogi awansu socjalnego dalece przekraczają to, z czym mieliśmy do czynienia na początku XX w., w okresie formowania się nowożytnej państwowości. Drastycznie wzrasta potencjał ekonomiczny, intelektualny i kulturowy całego narodu, Bułgaria staje się państwem innowacyjnym technologicznie, jest potęgą militarną. To wszystko dzieje się jednak głównie dlatego, że południowa flanka RWPG wymagała bardzo silnego i sprawnego państwa, z wyspecjalizowanymi i kompetentnymi służbami specjalnymi oraz zapleczem militarnym. Dziś nikt tego nie potrzebuje. Są jacyś gracze zainteresowani tym terytorium, ale nie i państwem – kategorycznie stwierdza Hristow.

Rozwój ten, jak sam mówi, miał swoją cenę. Dziś, niczym kanarki wypuszczone z klatki, Bułgarzy nie radzą sobie z niczym. Czekają na kogoś, kto zorganizuje im życie, powie co mają robić. To wielkie przepoczwarzenie tożsamości, które nastąpiło po drugiej wojnie światowej – nie dobiegło końca. Pół wieku to, zdaniem naukowca, za mało, by wytrzebić ostatecznie rolniczą mentalność i nawyki, ale zdecydowanie zbyt mało, aby wytworzyć nowy typ kolektywnych zachowań i mechanizmów kulturowo-socjalnych o wymiarze, socjologicznie biorąc, burżuazyjnym, nie mówiąc już o liberalno-demokratycznych.

Hristow twierdzi jednak, że Bułgarzy się nie doczekają upragnionego geopolitycznego mesjasza. Większość upatruje go w Rosji. Przyzwoita rusofilska partia byłaby jedynym tworem politycznym, który mógłby realnie zagrozić hegemonii Borisowa i jego partii. Mówi to nie tylko on, lecz także inny mój rozmówca, Kalin Pyrwanow, były zastępca redaktora naczelnego tygodnia „Tema”; bułgarskiego ekwiwalentu „Polityki”.

– Gdyby władze Rosji podjęły decyzję o utworzeniu poważnego prorosyjskiego stronnictwa w Bułgarii, z pewnością zyskałoby ono pełen poklask i poparcie. Podkreślam jedynie, że musiałoby to być przedsięwzięcie poważne i polityczne, a nie lumpen-pop-kulturowe jakim jest chuligańsko-patriotyczne stronnictwo ATAKA. Niedawno, podczas obchodów największego święta bułgarskiej państwowości, trzeciego marca przy przełęczy Szipka, zgromadzony nadzwyczaj ślicznie lud na tradycyjnym zbiegowisku-pikniku, wygwizdał całą władzę. Wszystkich ministrów, premiera itd. W pewnym momencie przerwano uroczystości, gdyż buczenie i ogólne niezadowolenie zbytnio dawały się we znaki. Poproszono jedynie delegacje dyplomatyczne, które przybyły o złożenie kwiatów i miano już masy pozostawić w spokoju, aby oddały się biesiadowaniu, piweczku, sałatce szopskiej itd. Gdy jednak do pomnika podeszła delegacja rosyjska aplauzowi nie było końca. Owacje trwały chyba kwadrans. Skandowano i klaskano, ledwo pozwolono Rosjanom odejść. Przestrzeń więc jest, nikt jednak nie chce jej wykorzystać. Bułgaria do tego stopnia już przestała się liczyć, że nawet Rosja przestała się nią interesować – opowiada dziennikarz.

Hristow potwierdza jego słowa, ale jednoznacznie kwalifikuje nadzieje Bułgarów jako naiwne i otwarcie stwierdza, że „żadna mateczka Rosja nie przyjdzie nas wyzwalać, ani ratować”. Mogła to zrobić już dawno temu, a teraz jest już chyba zbyt późno. Pewne nadzieje Kreml lokuje w Serbii, gdzie powstają dwie rosyjskie bazy wojskowe, choć lobby NATO-wskie bardzo intensywnie działa też tam. Walka o to państwo nie została jednak przegrana.

Gdy słyszę taką konstatację pytań. natychmiast pragnę dowiedieć się, czy walka o Bułgarię została wobec tego przegrana.

– Z punktu widzenia Rosji tak. Stało się to na przełomie lat 1996-97. Wówczas w Bułgarii przeprowadzono coś na kształt ukraińskiego majdanu i – jakie to ironiczne i żałosne – Rosja sama sobie go zafundowała. Powszechne jest spiskowe mniemanie jakoby Zachód wszystko sobie ułożył obalając ówczesny rząd „twardogłowych” z Bułgarskiej Partii Socjalistycznej, ale prawda jest taka, że tzw. Zachód, a konkretnie Stany Zjednoczone, przyszły na gotowe. Pierwotną inspirację do protestów dały oligarchiczne koła rosyjskie związane z mafią energetyczną. Ówczesny premier, Żan Widenow, chciał ewidentnie uporządkować państwo. Po pięciolatce wielkiej smuty, chciał wykorzystać olbrzymie zasoby przemysłowe, które znajdowały się w rękach państwa do gospodarczej zmiany. Pierwsze od czego zaczął to bardzo krytyczny dialog z przedstawicielami rosyjskiego lobby, którym jasno zapowiedział, że okres kradzieży bez opamiętania właśnie się skończył. Powiedział A i zanim zdążył powiedzieć B, kręgi partyjne związane zabitym wtedy niedawno mastermindem bułgarskiej transformacji, Andrejem Łukanowem, a i późniejszym prezydentem Georgim Pyrwanowem szybko porozumiały się co do konieczności odsunięcia Widenowa i podjęły stosowne działania. Grunt społeczny był znakomity – opowiada Hristow.

Dopiero później, zdaniem naukowca, to zdewastowane podwórze przejął Waszyngton i utorował sobie drogą do inwazji na Jugosławię dwa lata później. Dziś Bałkany są największym ośrodkiem amerykańskiego wpływu militarnego w Europie; to właśnie tam, a nie w RFN, jak uważa wielu, znajduje się największa baza wojskowa tego kraju. Ma się rozumieć, w Kosowie.

Między Moskwą i Ankarą

Tak czy inaczej, wspomnianą wyżej „walkę o Bułgarię”, Hristow uważa za zakończoną i przegraną przez Rosję. Uważa on zresztą, że potencjał Rosji celowo jest demonizowany, aby posługiwać się Moskwą jako straszkiem, tymczasem sytuacja Putina, który ma być diabłem wcielonym, wcale nie jest łatwa. Hristow długo zajmował się tą problematyką i ostatecznie otwarcie stwierdza, że Rosja ma niewielkie szanse nadrobić w dostatecznie szybkim tempie okres jelcynowskiej smuty. Ówczesnym władzom rosyjskim wydawało się, że teraz Zachód się będzie z nimi obchodził po kumplowsku.

– Sam Putin jest niczym innym jak rozczarowanym liberałem. Dopiero niedawno w swojej polityce przejrzał chyba na oczy i ostatecznie rozstał się z myślą o łagodnej przyjaźni z Zachodem, w której Rosja będzie dostarczała surowce, a Zachód da jej spókój i będzie płacił. Doszło więc do reorientacji i wyścigu z czasem. Operacja w Syrii pokazała, że udało się powstrzymać częściowo korupcję i zreformować wojsko; toteż plany USA aby wciągnąć Rosję w wojnę w Syrii powtarzając scenariusz afgański nie powiodły się. Jednak Ukraina, ten cios w podbrzusze Rosji, to rana, którą trzeba będzie lizać latami. Rosja się szybko nie pozbiera i z pewnością nie będzie teraz biegać za jakąś Bułgarią. Musi przede wszystkim zabezpieczyć siebie, bo USA widzą ją w roli mięsa armatniego w pełzającym osaczaniu Chin – podsumowuje.

Tu przypominają mi się konstatacja innego rozmówcy, także wykładowcy akademickiego i dziennikarza – Minczo Hristowa.

– Bułgarski rząd zachowuje się jak małe, głupie dziecko. Ciągle wkładamy mokre ręce do kontaktu. Przykładem niech będzie choćby decyzja o tym, iż nasze samoloty wojskowe mają pomagać ochraniać przestrzeń powietrzną Turcji na syryjskim pograniczu. To jest jakaś pomyłka. Turcja jest potęgą wojskową, a my nie powinniśmy się mieszać, bo dostaniemy albo z prosto wycelowanego w nas pistoletu, albo rykoszetem – stwierdza reporter.

– Dla Turcji przejść przez Bułgarię to jak przeciąć kostkę masła gorącym nożem – mówi Iwo Hristow i dodaje – nie wolno pozwolić sobie, w stosunkach z Ankarą na najmniejszą nieodpowiedzialność. Bułgaria jest dla tego państwa niczym, jest peryferią, którą można wykorzystać w sposób dowolny i zagospodarować bez jednego wystrzału; to będzie jakby słoń rozdeptał mrówkę. Nawet tego nie zauważy. Dlatego ludzie nie hodują krokodyli w domu. Bo te zwierzęta nie widzą różnicy pomiędzy pożywieniem, a tym, który mu je przynosi.

Ekscesy Erdogana Hristow komentuje bardzo jednoznacznie – jako kontrolowane przez USA szaleństwo. Tureckiemu prezydentowi stworzono pozory emancypacji i pozwala się mu wyżywać w ramach jego neo-osmańskich fantazji jako władcy światowego formatu, podczas gdy Turcja jest mocarstwem regionalnym. Wszystko tak długo jak sprzyja to interesowi tzw. Państwa Islamskiego, tudzież jak może zaszkodzić Rosji.

Podobną tezę Hristow wypowiedział również w jednym z telewizyjnych programów publicystycznych „Delnici”. Wówczas prowadzący, Nikołaj Kolew, zripostował, iż to niemożliwe, gdyż USA walczą przecież z terroryzmem. – Serio? – zapytał Hristow patrząc z politowaniem.

Właśnie w erdoganowskiej Turcji Hristow upatruje największe zagrożenie geopolityczne dla Bułgarii.

– Nie chcę być złym prorokiem, ale mam bardzo poważne obawy dotyczące faktycznego przetrwania już nie tylko jako państwa, z tego, co widać gołym okiem, dawno już zrezygnowaliśmy, ale terytorium w tym kształcie. Na Bliskim Wschodzie, rozrysowano już plany na okoliczność powołania państwa kurdyjskiego. Czy ono powstanie czy nie zależy przede wszystkim od tego czy uda się przeprowadzić plan podziału Syrii. Jeśli jednak do tego dojdzie, oznacza to ni mniej, ni więcej jak wybuch wojny domowej w Turcji. Gdy przybierze ona na sile, aby uspokoić nastroje po ewentualnym odsunięciu niewygodnego już Erdogona od władzy, ktoś może wpaść na pomysł aby dla świętego spokoju dać Kurdom kawałek pustyni w prowincji Diyarbakır, a w zamian zrekompensować to Ankarze choćby kawałkiem Rumelii Wschodniej, której każdy centymetr kwadratowy jest tysiąckrotnie bardziej cenny niż pustkowie na obecnej granicy z Syrią. Kto chce, niech się śmieje i niech mnie oskarża o snucie teorii spiskowych. Ja uważam ten scenariusz za zgoła niewykluczony. Fakt, iż Bułgaria w stanie tej agonii jest wciąż sztucznie podtrzymywana przy życiu i akceptowana przez Zachód oznacza, że ktoś sobie to terytorium zaklepał – konstatuje i spogląda na zegarek, kończymy rozmowę.

Znów przypomniały mi się słowa kończące radiowe monologi jednego z moich ulubionych bułgarskich dziennikarzy radiowych, Bożana Petrowa – „nie bójcie się drodzy rodacy, najlepsze jeszcze przed nami”.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

„Twierdza Chiny. Dlaczego nie rozumiemy Chin”

Ta książka Leszka Ślazyka otworzy Wam oczy. Nie na wszystko, ale od czegoś trzeba zacząć. …