Kiedy w ubiegłym roku podsumowywałem pierwszy rok urzędowania prezydenta Muhammadu Buhariego, pomimo głębokiego kryzysu, w jakim wówczas znajdowała się Nigeria, wydawało się, że można było myśleć o jej perspektywach w sposób względnie optymistyczny. Rok później tego optymizmu zostało znacznie mniej.

Tym bardziej, że odżywają demony, które wydawały się już dawno martwe i zakopane: secesja Biafry. Federacja może się rozpaść. I powstanie w Afryce kolejne ognisko zapalne.

Obejmując władzę w 2015 r. po okresie nieprzerwanych od 1999 r. rządów PDP (People’s Democratic Party) i bezprecedensowym w historii Nigerii zwycięstwie wyborczym opozycji nad partią rządzącą, gen. Buhari nie zapowiadał powszechnej szczęśliwości i dobrobytu od zaraz. Zapowiadał jednak zmianę, rozbicie korupcyjnych układów, uczynienie państwa nigeryjskiego uczciwszym i bardziej przyjaznym dla zwykłych obywateli. Po roku tempo tej „dobrej zmiany” zaczynało budzić wątpliwości, czy faktycznie zdoła się ona zmaterializować, ale też można było obserwować pozytywne tendencje, a powolność reform tłumaczyć choćby oporem administracji, zdecydowanie niechętnej Buhariemu, i katastrofalną sytuacją ekonomiczną. Jednak, niedługo później, na początku 2017 r. okazało się, że prezydenta praktycznie nie ma.

Gdy lwa nie ma…

Król Lew na zwolnieniu, fot. wikimedia commons

19 stycznia prezydent Buhari wziął urlop, na czas swojej nieobecności i wyjechał do Londynu na badania lekarskie. Owe „wakacje medyczne” – jak to oficjalnie określono – miały początkowo trwać zaledwie dwa tygodnie, ale gdy ten termin upłynął, 5 lutego prezydent wystąpił do Zgromadzenia Federalnego o ich przedłużenie, a Nigeryjczycy poczuli, że mają coś na kształt déjà vu, podobnie bowiem wyglądała sytuacja, gdy w listopadzie 2009 r. na leczenie wyjechał prezydent Umaru Musa Yar’Adua. Wrócił potem w lutym 2010 r., a niedługo później – 5 maja 2010 r. – zmarł.

Informacje na temat rzeczywistego stanu zdrowia prezydenta Buhariego – tak samo, jak było to w przypadku Yar’Adui – pojawiają się rzadko i są dość niepewne. Nie podano do publicznej wiadomości, na jaką chorobę cierpi Buhari i czy – i kiedy – będzie rzeczywiście w stanie przejąć władzę. Nigeryjczycy z natury są podejrzliwi – czemu trudno się dziwić, bo z kłamstwami płynącymi z ust polityków i urzędników stykają się często, ostrożnie zatem dają wiarę ich zapewnieniom – zatem od razu zaczęły krążyć rozmaite plotki. Kilka razy pojawiły się nawet doniesienia powtarzane przez media, że Buhari nie żyje, tylko fakt ten jest utrzymywany w tajemnicy przez rządzących. Różnica w stosunku do 2010 r. była tylko taka, że Buhari, wyjeżdżając, przekazał władzę wiceprezydentowi Yemiemu Osinbajo.

Po sześciu tygodniach niepewności Buhari powrócił do Abudży, ale nie uczestniczył w pracach rządu. Poinformowano, że prezydent pracuje w domu, a 5 maja wyjechał do Londynu ponownie. Do tej pory jeszcze nie wrócił. Przyjmował więcej gości niż zimą, więc plotki o jego śmierci się nie pojawiały tak często. 26 lipca przyjął delegację sześciu gubernatorów, którzy po spotkaniu z nim zapewnili, że prezydent jest w dobrej kondycji. Wiceprezydent Osinbajo poinformował natomiast, że Buhari prawdopodobnie wróci w ciągu dwóch tygodni.

Ocenia się, że zastępujący prezydenta jako pełniący obowiązki głowy państwa Yemi Osinbajo – pochodzący z Lagos prawnik i polityk do tej pory raczej mało znany – dobrze poradził sobie z tym zadaniem, zdobył sobie autorytet i uznanie dla swojej rzetelności i kompetencji. W okresie choroby Buhariego przeprowadził niektóre zapowiadane zmiany, przede wszystkim zaś zdołał doprowadzić do przyjęcia planu odbudowy gospodarki (Economic Recovery Plan), niemniej jednak i tak powolne reformy stały się jeszcze wolniejsze, w niektórych obszarach wyhamowały, a w innych dokonał się wręcz regres.

 

Dotyczy to w pierwszym rzędzie funkcjonowania państwa, w którego strukturach odżyły rozmaite układy (zwane w Nigerii „kabałami” – cabals), potworzyły się nowe. Wiadomo, że rozmaite działania wiceprezydenta są sabotowane – między innymi przez przewodniczącego Senatu, Bukolę Sarakiego – a kluczowi politycy prowadzą własne rozgrywki, bo przecież, nawet jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, następne wybory będą już za niecałe dwa lata. I jest bardzo prawdopodobne, że generał Buhari nie będzie już kandydował po raz drugi. Żona prezydenta zapewnia wprawdzie, że „gdy król lew wróci, porozpędza hieny i szakale”, ale czy wiekowy i ewidentnie schorowany generał będzie miał na to dość siły?

Polityczna rywalizacja w stolicy, regionach i stanach jest bezpardonowa, a politycy nie wahają się uruchamiać sił, które łatwo mogą wyrwać się spod kontroli. Jeszcze nie do końca opanowana została działalność partyzantki Boko Haram na północnym wschodzie, coraz silniej odżywać zaczynają niepokoje na szerzej rozumianym południu – nie tylko w Delcie Nigru, ale przede wszystkim w części kraju zamieszkałym przez trzecią co do liczebności grupę etniczną Nigerii – Igbo. Niedawne obchody 50 rocznicy proklamowania Republiki Biafry nie były wprawdzie, jak rok wcześniej, okazją do rozruchów (w starciach z policją i wojskiem zginęło wtedy ponad 150 osób), ale uzmysłowiły wszystkim, że cień secesji widoczny jest coraz wyraźniej.

Korzenie konfliktu

Nigeria jako państwo jest tworem epoki kolonialnej, sklejonym z trzech głównych obszarów: Zachodu zamieszkałego przez ludność Joruba, Południa, w którym dominują Igbo i inne, mniejsze grupy, oraz Północy – tam największą grupę stanowią Hausa. Północ jest muzułmańska, ludy Południa i Zachodu wyznawały religie tradycyjne, ale tam też w XIX w. silnie zakorzeniło się chrześcijaństwo. Dołączenie na początku XX w. do dawniej podporządkowanych sobie przez Brytyjczyków obszarów muzułmańskiej Północy było zabiegiem świadomym. Ani wojowniczy Joruba, ani Igbo, którzy nie stworzyli w swojej historii scentralizowanego organizmu politycznego, nie wydawali się kolonialnym administratorom dobrym partnerem do budowania wzorowanego na Indiach systemu rządów pośrednich. Muzułmanie takim natomiast byli. Odtąd zatem, choć Południe i Zachód są i gęsto zaludnione, i rozwinięte, to Północ rządziła całym krajem. Północ wiedziała też zawsze, że jest biedniejsza i mniej zasobna, więc musi „chwytać za czapkę”, bo tylko dzięki temu nie da się zmarginalizować. W pierwszych latach niepodległości doszedł do tego jeszcze jeden element o kluczowym znaczeniu – w Delcie Nigru, czyli w regionie wschodnim, odkryto złoża ropy naftowej. W rezultacie już kilka lat później Nigeria stała się dziesiątym jej producentem na świecie.

Złożoność podziałów etnicznych, religijnych i kulturowych leżała też u przyczyn najbardziej tragicznego wydarzenia w dziejach niepodległej 1Nigerii, jakim była wojna biafrańska. Doprowadził do niej ciąg wydarzeń zainicjowany przez zamach stanu – tak zwany „Zamach Pięciu Majorów” – 15 stycznia 1966 r. Zamachu dokonali oficerowie z Południa, którzy uważali (nie bezzasadnie), że Nigerią rządzą tylko reprezentanci Północy, pozostali zaś nie mają wiele do gadania. Po pół roku (29 lipca 1966 r.) doszło jednak do kontrprzewrotu i teraz władzę przejęli z kolei oficerowie z Północy. W północnej części kraju rozpoczęły się także pogromy diaspory Igbo. Od lipca do października z rąk muzułmanów zginęło ich przynajmniej dwa miliony, a wielokrotnie więcej porzuciło swoje domy i przeniosło się do swoje etniczne obszary. Podział się zaostrzał i w rezultacie 30 maja 1967 r. w Enugu proklamowano niepodległość nowego państwa, którego większość stanowili Igbo – Republiki Biafry.

Trwająca do kapitulacji 14 stycznia 1970 r. wojna niemal z góry była rozstrzygnięta. Ponieważ Biafrze nie udało się doprowadzić do rozwiązań dyplomatycznych, przewagę miała Federacja, wspierana przez Wielką Brytanię i ZSRR. Biafrze dostarczała pewnego wsparcia jedynie Francja. Państwa afrykańskie, w większości same obawiające się ruchów secesjonistycznych, z oprócz kilku wyjątków, także poparły rząd w Lagos.

Była to wojna niezwykle krwawa. Dokładnych strat nigdy nie obliczono, ale ocenia się, że podczas działań po obu stronach poległo ok. 100 tys. żołnierzy. Jeszcze większe były straty wśród ludności cywilnej – z głodu umrzeć mogły nawet 2 mln mieszkańców zbuntowanej republiki. Niektórzy historycy i prawnicy Igbo mówią wręcz o ludobójstwie, które nigdy nie zostało rozliczone i ukarane.

Spuścizna wojny

Wojna biafrańska odcisnęła się na całej późniejszej historii Nigerii. Formalnie przyjęto wykładnię, że w wojnie domowej nie ma zwycięzców i zwyciężonych, a jej efektem – jak to stwierdził wojskowy prezydent Nigerii z tego okresu, gen. Yakubu Gowon – miała być reunifikacja Federacji. Rekonstrukcja obszarów dotkniętych działaniami postępowała wprawdzie powoli – pamiętam, że jeszcze w 2004 r., kiedy odwiedzałem lokalną szkołę zawodową w jednej z miejscowości stanu Enugu, jej dyrektor pokazywał maszyny, których obsługi wcześniej uczyli się uczniowie, a które zostały zniszczone podczas walk i przez 40 lat ich nie naprawiono. Więcej uwagi poświęcono jednak stworzeniu złożonego i dość osobliwego systemu parytetów reprezentacji stanów i regionów  nie tylko w organach przedstawicielskich, ale także w administracji, dyplomacji, sądownictwie, wojsku czy policji. Igbo – i inne, przede wszystkim mniejsze grupy etniczne, a jest ich w sumie w Nigerii ponad 300 – zawsze narzekali, że system ma wady i jest dla nich niekorzystny, jednak – trzeba przyznać – swoją rolę spełniał. Nigdy potem nie doszło do takiej sytuacji, jak w czasach I Republiki (przed 1966 r.) kiedy to w Zgromadzeniu Narodowym zdobyła reprezentanci Północy zajmowali więcej miejsc niż przedstawiciele dwu pozostałych regionów. Południe toczyło też boje o podział środków zarabianych przez Nigerię na eksploatacji złóż ropy, twierdząc, że ten region ponosi największe koszty (jak choćby związane z zanieczyszczeniem), a najmniej dostaje z powrotem w postaci inwestycji i środków na infrastrukturę. W rezultacie powstał specjalny fundusz, jednak jego funkcjonowanie także nie do końca było satysfakcjonujące.

Traumatyczne, niedawne doświadczenie wojny domowej sprawiło jednak, że przez dziesięciolecia sprawa Biafry była traktowana w Nigerii – choć wstrząsanej raz po raz przewrotami – z dużą ostrożnością. Co do tego wszyscy się zgadzali, że nie należy przesadnie jej drążyć, bo ryzyko jest za duże. Igboskie elity zreintegrowały się w zjednoczonej, federalnej Nigerii, żołnierzom służącym w armii biafrańskiej przyznano emerytury – niewysokie wprawdzie, ale takie same, jakie dostają żołnierze armii nigeryjskiej. Gdy 26 listopada 2011 r. zmarł dawny prezydent Biafry, gen. Chukwuemeka Ojukwu, został nie tylko że pochowany z wszelkimi honorami wojskowymi, ale właściwie takimi, jakich by można oczekiwać w przypadku głowy państwa: zanim ostatecznie spoczął w swoim mauzoleum, jego trumna została obwieziona przez pięć stanów, które niegdyś wchodziły w skład biafrańskiego państwa. W 2010 r. prezydentem Nigerii był pochodzący z Delty Nigru Goodluck Jonathan – nie Igbo wprawdzie, lecz Idżo – ale i tak region mógł czuć się dowartościowany tym, że wreszcie, po 50 latach jego reprezentant zajął najwyższy urząd w państwie (pierwszym prezydentem był Igbo – Nnamdi Azikiwe).

Pierwsze sygnały świadczące o tym, że tradycja biafrańska się odradza, zaczęły się pojawiać jeszcze za czasów Yar’Adu – arystokraty z północy, ale były stosunkowo wyważone. Pewnych jej elementów można było dopatrywać się w ideologii partyzanckich grup zbrojnych działających w Delcie Nigru na przełomie XX i XXI w. (a nawet wcześniej), niemniej jednak ich główne formy aktywności polegały na porwaniach dla okupu pracowników zagranicznych firm naftowych i kradzieżach ropy z ich instalacji, a zatem raczej na działaniach nastawionych na zysk, a nie na na „wybijaniu się na niepodległość”. Zresztą – Biafra to była przede wszystkim sprawa Igbo, a nie zamieszkujących Deltę niewielkich grup etnicznych, które miały raczej swoje własne.

Pojawienie się w 1999 r. MASSOB-u (Movement for the Actualisation of the Soverign State of Biafra – Ruch na rzecz Odrodzenia Suwerennego Państwa Biafra) zmienił trochę sytuację. W ciągu ostatnich kilkunastu lat MASSOB koncentrował się jednak przede wszystkim na działaniach symbolicznych – drukował biafrańskie pieniądze (były wymieniane po bardzo korzystnym kursie, bo miały charakter kolekcjonerski), organizował demonstracje upamiętniające wojnę biafrańską, w czasie których podnoszono flagi Biafry, wydawał biafrańskie paszporty (w 2009 r., dla uczczenia dziesięciolecia działalności). Działalność MASSOB-u nie wywoływała nawet specjalnie ostrej i zdecydowanej reakcji ze strony władz. Poważniej jednak przedstawia się agenda działającej od 2012 r. organizacji IPOB (Indigenous People of Biafra – Rdzenna Ludność Biafry).

Przywódcą IPOB jest Nnamdi Kanu. Jeszcze jako student ekonomii na London Metropolitan University w 2009 r. założył Radio Biafra, miało ono jednak zupełnie niszowy charakter. Stopniowo jednak Kanu wyrastał na czołowego ideologa biafrańskiej niepodległości. Dwa lata temu jego popularność zaczęła wyrastać powyżej poziomu lokalnego aktywizmu w imię sprawy, na którą większość Igbo patrzyła jak na sprawę przeszłości. Obecnie na demonstracjach upamiętniających rocznice związane z wojną, na transparentach pojawiają się nie tylko portrety prezydenta Ojukwu, ale i Kanu. Podstawowym hasłem Kanu jest nienawiść do państwa nigeryjskiego, które uważa za opresyjne w stosunku do Igbo, marginalizujące ich znaczenie. Kanu wskazuje, że system kwot i repartycji geograficznej przy obsadzie stanowisk, mający w założeniu zapobiegać tworzeniu się nierównowagi, jest tak skonstruowany, że blokuje zdolnych i wykształconych Igbo przed możliwościami awansu.

Czemu teraz?

Warto zastanowić, skąd ten relatywnie nagły wzrost popularności biafrańskiej tradycji i niechęci, jeśli nie wręcz nienawiści do Nigerii wśród ludności Igbo, zwłaszcza młodszego pokolenia. Uzupełniających się odpowiedzi, jakie uwarunkowania do niego doprowadziły, jest – jak sądzę – kilka.

Pierwszy warunek, może nie determinujący popularność takich postaw, ale stwarzający dla nich grunt, to zmiana pokoleniowa. Kanu i jego zwolennicy urodzili się już długo po wojnie domowej. Dla nich trauma z nią związana to część świadomości, ale świadomości odziedziczonej po ojcach i dziadkach. Takiej, na której można budować własny mit założycielski, ale też takiej, która nie ostrzega już wspomnieniami okropności wojny. Co innego, jak się samemu widziało popełniane przez żołnierzy okrucieństwa czy widziało głodujące dzieci (większość ofiar głodu podczas blokady Biafry to właśnie dzieci), albo nawet było się jednym z nich, a co innego, gdy znamy to z opowiadań albo lektur takich, jak „Połówka żółtego słońca” Chimamandy Adichie. Na ich podstawie łatwiej jest sobie zbudować mit heroiczny, w którym wojna i walka o niepodległość to coś fascynującego i urodziwego, a nie koszmar pełen cuchnących trupów. Nie jest to, niewątpliwie, warunek wystarczający do wzrostu nastrojów irredentystycznych, ale niewątpliwie jest to warunek konieczny. Zauważmy, że w XIX-wiecznej Polsce wielkich powstań narodowych dwa razy nie robiło to samo pokolenie.

Warunkiem drugim jest – i to nie ulega najmniejszych wątpliwości – postępujący kryzys ekonomiczny, a ten uderza przede wszystkim w ludzi młodych. Dla kraju, którego dobrobyt uzależniony jest od cen ropy naftowej, dramatyczny spadek cen tego surowca w połowie 2014 r. był absolutnie zabójczy. Pomimo działań podejmowanych przez rząd (powolnych wprawdzie i nie za bardzo zdecydowanych i konsekwentnych, bo sięgających do bardzo różnych, czasem nawet niemożliwych do pogodzenia ze sobą arsenałów), pomimo programów osłonowych, przede wszystkim mających chronić najuboższych, sytuacja nadal jest bardzo dramatyczna. W 2016 r. gospodarka nigeryjska skurczyła się o 1,6 proc. Prognozy na 2017 r. są lepsze – szacuje się wzrost na poziomie 2,5 proc., ale jak pisze „Financial Times”, nawet zdechły kot, jak go się zrzuci z pięćdziesiątego piętra, kiedy spadnie, to się odbije. Czyli, innymi słowy, sytuacja jest taka, że nie może być gorzej i nawet nieduże zmiany (jak zwiększenie wydobycia ropy o 10 proc. w stosunku do 2016 r.) dają mierzalne efekty. „FT” zarzuca administracji Buhariego, że zapowiadane plany dywersyfikacji gospodarki nie przyniosły efektów, choć jest w tym chyba cokolwiek nadmiernie krytyczny, bo jest to proces, którego efektów nie można spodziewać się w ciągu zaledwie dwóch lat. Ratunkiem ma być kredyt z Banku Światowego (tu niech każdy odpowie sobie, czy tego rodzaju remedium pomoże, czy też zacementuje kryzys, ewentualnie pozwalając zarobić nielicznym). W sumie, jednak, są to wręcz modelowe warunki, żeby niezadowolenie wypływające z pobudek ekonomicznych mogło łatwo kanalizować się w postaci myśli o niepodległości tej części Nigerii, która produkuje najwięcej dochodu, a korzysta umiarkowanie. Myśl o tym, że jak Biafra oddzieliłaby się od balastu, za jaki uważa resztę Federacji, poradziłaby sobie lepiej wydaje się zupełnie zrozumiałą konsekwencją.

I wreszcie trzeci warunek, a jest nim sam gen. Buhari. Jego partia APC (All Progressive Congress – Kongres Postępowy) ma oparcie przede wszystkim na Północy. Rozczarowanie rządami Goodlucka Jonathana w 2015 r. spowodowało, że Buhariego poparli również wyborcy w innych regionach, przy czym zadecydowało poparcie na Zachodzie, do którego kluczem był sojusz z wpływowym politykiem jorubskim Bolą Tinubu. W dawnej Biafrze było to poparcie relatywnie najmniejsze. Zaraz po objęciu urzędu prezydenta podczas konferencji w Stanach Zjednoczonych Buhari, został zapytany, w jaki sposób zamierza wspomóc rozwój Delty Nigru i opanować jego ekologiczną degradację, odpowiedział: „Regiony, w których głosowało na mnie 97 proc. wyborców, uczciwie rzecz biorąc, nie powinny być traktowane tak samo, jak te, gdzie oddało na mnie 5 procent”. Jego słowa momentalnie trafiły do mediów społecznościowych. W Delcie Nigru i Igbolandzie odczytano je jednoznacznie: „teraz cała kasa popłynie na Północ”. Bo o tym, że czy alokacje dla regionów są takie, czy inne, ale że i tak wpompowywane w te kanały przesyłowe pieniądze w minimalnym stopniu ściekają na niższe poziomy, a ich gros ląduje w kieszeniach poważnych ogów, wszyscy niby wiedzą, ale mniej się tym przejmują, bo jest to tak oczywiste, jak to, że woda płynie z góry do dołu. A zatem, jak pieniądz trafia do „mojego ogi”, to może, jak kupi sobie rolls-royce’e, to i dla mnie coś wreszcie skapnie… Do tego zaczęły dochodzić plotki o jakoby zamierzanej przez Buhariego i jego stronników islamizacji Nigerii – przy czym, akurat w odniesieniu do tej sprawy liczba rozmaitych „fake newsów” była duża, ale zrobiły swoje. I choć nie jest tak, żeby na Południe z alokacji budżetowych nie trafiały żadne pieniądze, to w Enugu, Owerii, Port Harcourt generalne przekonanie jest takie, że po administracji Buhariego niczego dobrego oczekiwać nie można. Goodluck Jonathan wydrenował publiczne pieniądze, ale był przynajmniej nasz. Czyli wracamy tu punktu wyjścia, a zatem do odrodzenia się wewnętrznych podziałów według kryteriów etnicznych i religijnych, czyli, w rzeczy samej, tych, które w 1966 r. doprowadziły do wybuchu wojny domowej. Wiadomo, że nigdy w Nigerii nie znikły, ale obecnie znów nabrały nowej siły i ostrości.

Ostatnie elementy układanki

To, o czym koniecznie należy napisać na koniec tych rozważań, dotyczy specyfiki rozgrywek politycznych oraz funkcjonowania nigeryjskiego państwa, w którym powiązania, także korupcyjne, odgrywają większą rolę niż wpisane w konstytucję i zależne od niej akty prawne procedury i normy. Jeśli przyjrzymy się mapie Nigerii i temu, gdzie pojawiały się ogniska zapalne, będzie zupełnie oczywiste, czemu akurat w tym momencie i w tym miejscu tak się działo. W czasach prezydentury Oluseguna Obasanjo (Joruba popierany też przez Północ) niepokoje miały miejsce w Delcie Nigru. Potem przyszli Yar’Adua (Hausa) i Jonathan (Idżo), który niedługo po śmierci swojego poprzednika, przy którym był wiceprezydentem, zastąpił go jako głowa państwa i problem został rozwiązany – amnestia i wsparcie finansowe na reintegrację (naprawdę sowite – lider rebeliantów z Delty Mujahid Asari Dokubo dostawał ponoć 10 mln dolarów rocznie) sprawiły, że konflikt się wypalił. Pojawiło się natomiast Boko Haram, z którym południowiec Jonathan zupełnie sobie nie radził. Nigeryjczycy są głęboko przekonaniu, że rozwinięcie się elitarnej sekty muzułmańskiej w potężną organizację, która władała niemal trzema stanami nie byłoby możliwe, gdyby nie miało wsparcia prominentnych polityków właśnie z Północy kraju. Miało służyć jednemu celowi – wykazaniu, że prezydent Jonathan nie jest w stanie zapewnić obywatelom Nigerii jednej z podstawowych funkcji, jakich oczekuje się od państwa – bezpieczeństwa. Gdy Jonathan przegrał wybory i nastał muzułmanin Buhari, Boko Haram przestało być potrzebne. Dokonuje jeszcze czasem desperackich ataków, ale generalnie rzecz biorąc, zepchnięte jest do głębokiej defensywy. Pojawia się natomiast ruch na rzecz niepodległości Biafry. I pytanie – panie prezydencie, a jak sobie z tym będziesz radzić?

Wiadomo, że nigeryjscy politycy lubią igrać z ogniem. I to może być naprawdę niebezpieczne.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Żółty żonkil

Dzisiejsze słowo na weekend poświęcam, ze zrozumiałych względów, rocznicy wybuchu powstani…