Ministrowie finansów Grupy G7 doszli do porozumienia w sprawie opodatkowania korporacji. Globalny CIT miałby wynieść 15 proc. – nie 25, jak sugerował Joe Biden na samym początku. Miałby, bo zmiana na taką skalę nie wejdzie w życie szybko, konieczne będzie co najmniej poparcie uczestników kolejnego szczytu – G20. Do tego, nawet jeśli pomysł jednej globalnej stawki CIT wydaje się, w świetle reguł gry globalnego kapitalizmu, cokolwiek przełomowy, to stawkę podatkową 15 proc. dla międzynarodowych gigantów, akumulujących zyski na skalę niewyobrażalną dla zwykłego człowieka, trudno nazywać rewolucyjnym wywłaszczeniem bogatych. Bądźmy zresztą uczciwi – od amerykańskiego prezydenta po prostu nie można oczekiwać, by zrealizował popularny w kryzysowych czasach postulat eat the rich! Takie rzeczy się nie zdarzają.
W Polsce część mediów – standardowo – padła na kolana przed amerykańskim prezydentem i jego dalekowzrocznością. Gdyby z podobnym, a nawet jeszcze bardziej umiarkowanym pomysłem wyskoczył lokalny polityk lewicowy, usłyszelibyśmy bicie na alarm: roszczeniowość, dławienie przedsiębiorczości, komunizm! Nasz rodzimy główny nurt zwykł jednak działać w oparciu o zestaw gotowych klisz; ta, że prezydent USA, jeśli nie nazywa się Trump, jest dobrym i mądrym człowiekiem, trzyma się nadzwyczaj mocno. Słabym tylko echem dotarły do nas zagraniczne dyskusje: może jednak inicjatywa Bidena nie jest całkiem czysta?
Może amerykański przywódca wysforował się na czoło mało dotąd skoordynowanej walki z unikaniem opodatkowania, bo chce ugrać coś więcej?
Jakby nie patrzeć, administracja Bidena nie zmieniła zdania w sprawie podatków od cyfrowych gigantów i zwalcza je tak samo stanowczo, jak ludzie Trumpa. Krajom, które nie są w tej sprawie tak spolegliwe jak Polska (pomysł podatku cyfrowego wycofaliśmy na jedno słowo wiceprezydenta Pompeo) i nadal chcą opodatkować Google’a czy Amazona, potrafi grozić cłami odwetowymi.
Czy pomysł wrzucenia wszystkich korporacji, już nie tylko amerykańskich, do jednego worka i ustalenia liniowej stawki – nad którą będą się jeszcze toczyły długie dyskusje – nie ma przypadkiem odwrócić uwagi od największych z największych? Tym bardziej, że w erze postpandemicznej cyfrowi giganci byliby łatwiejszym celem niż wcześniej. Nie mogą powiedzieć, by lockdowny im zaszkodziły. Raczej nie mają po swojej stronie opinii publicznej, za to państwa, i to poważne, będą na czas odbudowy potrzebowały pieniędzy. Jest wybitnie prawdopodobne, że szukałyby ich – między innymi – drogą podatków cyfrowych. Być może ze stawką wyższą niż 15 proc. I tutaj prewencyjnie wkracza Joe Biden ze swoją propozycją. Sam siebie ustanawia moderatorem negocjacji, sugeruje, by opodatkować wszystkich, bez wchodzenia w zbędne szczegóły, a temat podatków cyfrowych odpuścić. Chociaż za kilka lat dla Amazona czy Facebooka te 15 proc. może być jeszcze śmieszniejsze, niż dziś.
Jeśli oczywiście uda się równocześnie wprowadzić kolejne regulacje, które uniemożliwią unikanie opodatkowania tak, jak się to robi dziś.
Na początek choćby wprowadzi zasadę, że wszystkie spółki należące do grupy kapitałowej bezwzględnie są jedną całością. Dopóki pozostaną możliwości, by tak jak dziś spółki w jednej grupie nawzajem udzielały sobie pożyczek, generując sztuczny dług, lub sztucznie manewrowały między sobą patentami i licencjami (oraz płatnościami za nie), dopóty będzie trwało obniżanie podstawy opodatkowania. Korporacje będą nadal śmiać nam się w twarz, a zwykli pracownicy – z największym trudem dokładać się do budżetu.
To wszystko sprawy, które w toku dyskusji o opodatkowaniu potężnych graczy trzeba załatwić. Bo niezależnie od intencji Joe Bidena, ta dyskusja może doprowadzić do czegoś pozytywnego. Wcześniejsze przymiarki do walki z rajami podatkowymi upadały na etapie zapowiedzi, gromko wyśmiewane przez niedoszłych płatników. Teraz, gdy pandemiczny kryzys zmusza kapitalistyczne państwa do choćby chwilowej reorientacji okazuje się, że globalny CIT i dyskusja o relacjach wielkich firm z państwami to nie tabu. Można oczekiwać, że najwięksi zapłacą, a nie tylko będą żerować na taniej sile roboczej, zwolnieniach podatkowych i państwowej infrastrukturze. To sygnał dla lewicy na całym świecie: żądajmy globalnego opodatkowania… i o wiele, wiele więcej. Nikt już nie ukryje tego, że neoliberalizm i podatkowy wyścig do dna nie działa!
A co do Polski – u nas po dawnemu skansen.
Jedyną reakcją, na jaką było stać polskiego ministra finansów, gdy reforma zaczęła nabierać konkretnych kształtów, było załamanie rąk. Bo niskie podatki od wielkich firm, powiedział Tadeusz Kościński, służą „zmniejszaniu dystansu do rozwiniętych gospodarek przez przyciąganie innowacji z zagranicy”. Nie wiem, czy dziennikarzom Financial Times, z którymi podzielił się z tą myślą, Polska kojarzy się z przyciąganiem innowacji. W każdym razie europejskie rankingi innowacyjności i kreatywności sugerują coś dokładnie odwrotnego. Dzięki naszym niskim podatkom i niskim kosztom pracy tworzymy raczej świetną przestrzeń pod wielkie montownie. Tak się urządziliśmy po transformacji i niczego z tym zrobić, jak widać, nie zamierzamy.
Joe Biden, choć nie wolno mieć co do niego złudzeń, czasem nieźle udaje wizjonera, któremu leży na sercu dobro całego świata. Naszym postsolidarnościowym wybrańcom narodu, gdy tylko trzeba pomyśleć nieszablonowo, zawsze dziwnym trafem wychodzi Balcerowicz i turbokapitalizm.