Site icon Portal informacyjny STRAJK

Biedroń 2020 – mrzonka czy konieczność?

Robert Biedroń zapewnia, że nie chce być prezydentem Polski. Deklaruje przy każdej okazji, że dobrze mu w słupskim ratuszu i ma tam sporo pracy do wykonania. A do wielkiej polityki wracać nie zamierza. Przynajmniej nie tak szybko jak chcieliby niektórzy. Na Facebooku istnieje grupa „Robert Biedroń na prezydenta Polski”. Skupia prawie 15 tysięcy członków.  Prezydent Słupska o prezydenturze rozprawia często i zawsze z uśmiechem, ale każdą z tych wypowiedzi kwituje oświadczeniem „nie będę kandydować”.

Im częściej słyszę takie słowa, tym bardziej umacniam się w przekonaniu, że Robert Biedroń niemal na pewno wystartuje w 2020 roku. Sam jest doskonale zorientowany w realiach polskiej polityki, a już wgląd w rozkład sił na lewej stronie ma wręcz perfekcyjny. Jeśli nie on, to kto? Barbara Nowacka? Polityczka, której największym sukcesem jest zebranie podpisów pod projektem liberalizacji ustawy antyaborcyjnej? No bez jaj. Adrian Zandberg z rozpoznawalnością na poziomie kilkunastu procent? Wolne żarty. Włodzimierz Cimoszewicz, o którym zapomniały nawet najstarsze żubry z Puszczy Białowieskiej? Zejdźmy na ziemię. Biedroń wydaje się jedyną sensowną propozycją, o czym świadczą zresztą notowania sondażowe. Według marcowego notowania IPSOS, prezydent Słupska nie pokonałby co prawda Andrzeja Dudy w decydującym starciu, ale szansę na drugą turę są jak najbardziej realne. A podczas kampanii, którą Biedroń z pewnością rozegrałby z właściwym sobie profesjonalizmem, wszystko będzie możliwe. Dodatkowym argumentem umacniającym sens tej kandydatury jest posucha w centrum sceny politycznej.

Były poseł Ruchu Palikota jest postacią szanowaną w środowiskach centroliberalnych, i to być może nawet bardziej niż na lewicy, która wytyka mu często zamiłowanie do rozwiązań wolnorynkowych. Jest niemal pewne, że poparcie dla Biedronia, jako kandydata popieranego przez szerokie spektrum sceny politycznej (od PO po Razem), byłoby stokroć większym zagrożeniem dla reelekcji Dudy, niż wystawienie do boju Ryszarda Petru, który nigdy nie wykroczy poza format średniouzdolnionego menadżera z korporacji, czy, o zgrozo, Grzegorza Schetyny – polskiej parodii Franka Underwooda. A na dźwięk hasła „Mateusz Kijowski prezydent” zwijają się ze śmiechu już nawet koledzy od klucza do sejfu. Notowania Biedronia stoją więc bardzo wysoko i sam polityk jest tego w pełni świadomy.

Objęcie urzędu prezydenta Polski to zdecydowany skok wzwyż w politycznej hierarchii. Trudno sobie wyobrazić, by szczytem aspiracji tego niezwykle zdolnego, pracowitego i konsekwentnego polityka był ratusz w tonącym w długach 90-tysięcznym mieście. Pochodzący z małego podkarpackiego Rymanowa pierwszy gej w polskiej polityce chciałby zajść na sam szczyt, i to nie tylko z osobistych pobudek, ale również z uwagi na zmianę społeczną, którą jego kariera może wygenerować.

Ubieganie się o słupską prezydenturę było, wbrew pozorom, krokiem bardzo mądrym. Biedroń wziął ster rządów w mieście niemal upadłym, zniszczonym nieudolną polityką lokalnego turkmenbaszy. Gigantyczny dług, wysokie bezrobocie, marazm gospodarczy i fatalnie rokujący proces sądowy z wykonawcą niepowstałego nigdy akwaparku. Lokalna społeczność z otwartymi ramionami przyjęła pierwszego w historii polskiego samorządu prezydenta-spadochroniarza-celebrytę. I ten nie zawiódł ich oczekiwań, choć nie były one też szczególnie wysokie. Przywrócił miastu splendor i ogólnokrajowy rozgłos. W internetowy eter wrzucone zostały ładne obrazki: Biedroń zamieniający przyratuszowy parking w ogródek warzywny, Biedroń otwierający ścieżkę rowerową, Biedroń odcinający wstęgę w zakładzie majsterkowicza, Biedroń oddający dzieciom opiekę stomatologiczną w szkołach. Zgodnie z przewidywaniami, prezydent brylował w mediach. Przeciwnicy zarzucali mu, że głównie na tym polu ogniskują się jego działania, a realną władzę w mieście sprawuje dyrektor biura gabinetu – Marcin Anaszewicz, który bezwzględnie przeprowadza czystki w miejskich spółkach. Fakty wyglądają jednak tak, że na prezydenturze Biedronia w pewnym stopniu skorzystało samo miasto, które dzięki osobie znanego zarządcy przyciągnęło inwestorów i zwiększył się poziom życia jego mieszkańców, ale najbardziej zyskał sam prezydent, którego polityczny rating wzrósł zauważalnie. Biedroń uwiarygodnił się jako sprawny gospodarz, co jest dobrą pozycją do kolejnego kroku.

Projekt „Biedroń 2o20” ruszył zresztą z kopyta już kilka tygodni temu. Prezydent Słupska odpalił petardę, ujawniając w programie „Skandaliści”, że „wpływowy polityk głaszczący koty jest gejem”. Po tym występie skupił na sobie uwagę mediów głównego nurtu i przeszedł do kolejnych działań. Następnie był wywiad dla tygodnika „Gala”, w którym wyznał, że w młodości był ofiarą przemocy domowej. To pierwsza tego typu deklaracja czynnego polityka w Polsce. Trudno nie darzyć szacunkiem osoby, która się na taki coming out zdecydowała. Po tych dwóch występach nazwisko Biedroń przewijało się przez mainstream jeszcze kilka razy na krótkim odcinku czasu. Za każdym razem w pozytywnym kontekście. Na tym polega właśnie siła tego polityka – wizerunek sympatycznego, ciepłego, szczerego i otwartego faceta stwarza przyjemny kontrast z zakazanymi twarzami ponuraków.

Robert Biedroń jako prezydent następujący po mrocznym okresie rządów Andrzeja „Długopisa” Dudy, miałby do wykonania niezwykle ważną misję skierowania kraju na ścieżkę postępowej modernizacji. Jako zdeklarowany przeciwnik nacjonalizmu i prawicowej propagandy mógłby przyczynić się do historycznego zwrotu w historii tego kraju. Nie miejmy jednak złudzeń – dla socjalnej lewicy nie jest to kandydat wymarzony. Zarzuty pod adresem jego liberalnego podejścia do gospodarki są w pełni umocowane w rzeczywistości. Biedroń nie byłby z pewnością polskim Evo Moralesem, a bardziej Justinem Trudeau, ale po latach mozolnie instalowanego ciemnogrodu, z pewnością byłaby to dobra zmiana.

 

 

Exit mobile version