Lenin powiedział kiedyś, że inicjowanie chaotycznych i źle przygotowanych działań jest stokroć bardziej szkodliwe od niepodejmowania działań w ogóle. I trudno się z nim nie zgodzić – w pewnych okolicznościach mądra bierność może być najlepszym z możliwych zachowań, a nieprzemyślana aktywność może zakończyć się totalną katastrofą.
6 września w Polsce odbędzie się referendum, w ramach którego władza poprosi obywateli o wypowiedzenie się w trzech sprawach: wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW), dalszego finansowania partii politycznych z pieniędzy publicznych i interpretacji zasad prawa podatkowego w razie wątpliwości na korzyść podatnika. Zielone światło dla zmiany ordynacji i likwidacji państwowych subwencji dla partii oznaczałoby w praktyce wprowadzenie systemu dwupartyjnego, utwardzenie dominacji PO i PiS oraz wepchnięcie polityków w opiekuńcze ramiona wielkiego biznesu, który w zamian za szmal na kampanie oczekiwałby stuprocentowego posłuszeństwa.
W ostatnich tygodniach znów pojawiła się towarzysząca nam zwykle w okresach przedwyborczych irytująca narracja o „obywatelskim obowiązku”, jakim jest korzystanie z demokratycznego instrumentu, a więc tym razem referendum. Świadomy i aktywny obywatel – a przecież prawie każdy lubi się za takiego uważać – powinien 6 września karnie podreptać do urny.
Takie stawianie sprawy to nic innego tak jak naiwne moralizatorstwo, podparte kompulsywną potrzebą podjęcia działania, nawet gdy oczywistym jest, że przyniesie ono szkody. Fetyszyzm i apoteoza obywatelskiej partycypacji przesłaniają chłodną kalkulację w kategoriach klasowych. Tymczasem aktem nawyższej politycznej odpowiedzialności powinna być w tym przypadku odmowa udziału w referendum. Kretyńskie pomysły Pawła Kukiza, które doczekały się materializacji za wstawiennictwem byłego prezydenta Komorowskiego, są próbą ograniczenia demokracji za pomocą jej własnych narzędzi. Tak jak kilka lat temu na warszawskim Bemowie ktoś, w ramach budżetu partycypacyjnego, zgłosił projekt wzniesienia za publiczne środki osiedla kontenerowego – kolonii karnej dla zadłużonych lokatorów – tak obecnie pożyteczny idiota, działający na rzecz możnych i bogatych, próbuje przeforsować rozwiązania redukujące demokrację pod hasłem jej odzyskania.
Przerażone wizją oligarchizacji i ostatecznego zabetonowania sceny politycznej formacje lewicowe poczuły się w obowiązku wyruszyć na dżihad przeciwko JOWom. Zieloni, Partia Razem, Kraków Przeciw Igrzyskom i Miasto Jest Nasze założyli inicjatywę NIE DLA JOWów. Od jakiegoś czasu produkują filmiki i inne materiały edukacyjne, które mają społeczeństwo zmobilizować do stawienia oporu nadciągającemu niebezpieczeństwu. Wszystkie zaprezentowane przez nich argumenty sa bezdyskusyjnie słuszne, mądre i chwalebne, jednak problem w tym, że aktywizowanie społeczeństwa przeciwko JOW-om może obecnie przynieść opłakane skutki. Głęboko zaniepokojeni obywatele pójdą zagłosować na „nie”, podbijając tym samym frekwencję – a według ostatnich sondaży wprowadzenie JOW-ów popiera ponad połowa Polaków. Jedyna nadzieja zatem w bierności. Jeśli frekwencja nie przekroczy 50 proc, referendum będzie nieważne, a glupie pomysły trafią do śmietnika. Dlatego najlepsza odowiedź na pytanie „co robić?”, brzmi „nic”.
Na szczęście wyhodowanym w postpolitycznym laboratorium bierności obywatelom nie trzeba przypominać, żeby zachowali się biernie. Zaniechanie jest nad Wisłą postawą odruchową i zdroworozsądkową. Jeśli chcemy, żeby społeczeństwo czegoś nie zrobiło, możemy mu śmiało zaufać.