Ktoś, kto dojrzałby książkę Wojciecha Ganczarka na wystawie księgarni, starłby się z zagadkowym tytułem złożonym z w sumie niestrawnych składników: „Upały, mango i ropa naftowa”*. Jeśliby uznał, że ta zagadka może opisywać np. znaną w Polsce światową sieć handlową funkcjonującą na Półwyspie Arabskim, pomyliłby się okrutnie, gdyż chodzi o Wenezuelę. I tak to w Polsce, pod szyfrem tego tytułu, pojawiła się ciekawa rzadkość wydawnicza. Brak u nas literatury o kraju, w którym od końca ubiegłego wieku rządzą socjaliści.
Ganczarek dzielnie objechał Wenezuelę wzdłuż i wszerz, rozmawiał z ludźmi, czytał miejscowe gazety, wertował książki i w końcu napisał własną, o niemal biblijnych rozmiarach. Jej polskość wyraża się w bigosie, który z tego powstał: jest to rodzaj opus magnum, w którym autor, jakby na wzór tytułu, zebrał możliwie najwięcej najróżniejszych, cokolwiek przypadkowych składników oglądanego świata. Najważniejsze, że ostatecznie wyszła mu jednak jadalna potrawa. Nawet, jeśli ktoś nie przepada za bigosem, może z tej książki wyłowić smaczne kawałki.
Rozwiązanie szyfru
Ganczarek zmieszał w wielkim garze swej pracy dość klasyczną formę literatury podróżniczej z kilkoma gatunkami dziennikarskimi (wywiady, reportaże, felietony, publicystyka gospodarcza), eseistyką politologiczno-historyczną i nawet pracą naukową z przypisami jak trzeba. Poziom tego wszystkiego jest mocno nierówny, nawet generalnie urocza część podróżnicza cierpi czasem na powtórzenia, dłużyzny i fragmenty, które można sobie spokojnie darować, ale wyraźnie autor nie dostał w tej materii żadnej efektywnej, redakcyjnej pomocy z wydawnictwa.
No dobrze, ale o co chodzi z tym tytułem? Gdzieś w środku dzieła autor wyjaśnia, dlaczego wybrał te trzy elementy: kryje się w nich ocena egzystencjalno-polityczna Wenezueli, którą dzieli z niejakim Ramonem z Upaty we wschodniej części kraju, lokalnym przedsiębiorcą, który też lubi jeździć na rowerze. Dwaj rowerzyści zgadzają się więc, że chodzi o trzy „przekleństwa”, które „zaważyły na losie Wenezueli”, doprowadzając w rezultacie do rządów socjalistycznych: jest gorąco, owoce mango leżą na ulicach, co znaczy, że „nie trzeba pracować”, a już całkiem rozleniwiają Wenezuelczyków zyski z ropy naftowej. Nie, nie uciekajcie, wbrew pozorom, Ganczarek to jednak nie Cejrowski, spokojnie.
Sukcesy prawicy
Owszem, niektóre oceny polityczno-historyczne Ganczarka byłyby dość bliskie sercu Cejrowskiego. Kiedy autor dotarł do Méridy, ok. 300-tysięcznego miasta na zachodzie kraju, podziwia sukcesy rozwoju Wenezueli za czasów wojskowego prawicowego dyktatora Marcosa Péreza Jiméneza, który na życzenie USA i lokalnej junty rządził w latach 1952-1958, aż został obalony w wyniku ludowej rewolty.
Krwawa dyktatura tego złodzieja (ukradł co najmniej 200 milionów ówczesnych dolarów, zanim zwiał do Ameryki) pozostaje w Wenezueli takim symbolem czystej anty-demokracji, że np. w ubiegłym roku, kiedy Ganczarek już dawno wyjechał, prawicowa opozycja urządziła w rocznicę jego obalenia (23 stycznia) manifestację w Caracas, że niby obecny prezydent, socjalista Nicolas Maduro to też dyktator, więc należy go koniecznie obalić, wedle życzenia Ameryki.
Ale tak się złożyło, że tego samego dnia socjaliści od Maduro zorganizowali uroczyste przeniesienie szczątków Fabricio Ojedy, rewolucyjnego lidera obalenia Péreza Jiméneza, do Narodowego Panteonu. Odprowadzały je setki tysięcy mieszkańców stolicy. Opozycja przerżnęła swoją manifestację, tak jak i trzy narodowe głosowania w ubiegłym roku. Sporo tych wyborów, jak na „dyktaturę”.
Zarabiało się
Ganczarek utrzymuje tymczasem, że po upadku generała Wenezuela „nigdy już nie wróciła na podobne wyżyny rozwoju infrastrukturalnego” i cytuje wywiad starego dyktatora, który świetnie urządził się w końcu we frankistowskiej Hiszpanii i twierdził, że to nie on upadł, tylko Wenezuela. Nie śmiejcie się jeszcze.
Najlepsze jest w przypisie, w którym autor wyjaśnia bez mrugnięcia okiem, jak dobrze żyło się Wenezuelczykom za rządów Péreza Jiméneza: „(…) w Wenezueli tamtych czasów zarabiało się na tyle dobrze, że wakacje w Europie czy Stanach Zjednoczonych traktowano jak wyjazd na tanie zakupy”. Poważnie.
To oczywiście nie jest wina autora, że skończył fizykę, a nie coś bardziej przydatnego do napisania takiej książki. Jeśli nie trzeba studiować Marksa, czy Webera, by się czegoś dowiedzieć o istnieniu klas społecznych, to i tak można było doszukać się informacji o gigantycznych obszarach upokarzającej nędzy w ówczesnej Wenezueli i różnicy między nimi a cienką warstwą oligarchii i jej przydupasów, która jeździła sobie na zakupy do Europy. Nie opuszczajcie jednak rąk.
Przegadana miłość
Czytając książkę Ganczarka odnosi się początkowo wrażenie, że to potencjalny wyborca Nowoczesnej, może PO. Szczegółowo pochyla się nad „ułatwieniami dla biznesu”, które wprowadzałby hurtowo, wypytuje bardzo dokładnie „jak robić interesy w Wenezueli”, antyamerykańskość Wenezuelczyków uważa za „ksenofobię” itp., ale to człowiek ciekawski, który potrafi czasem przezwyciężyć własne uprzedzenia.
Dzięki temu są w tym bigosie również interesujące wywiady, czy to z chavistami, czy z przedstawicielami opozycji, i przede wszystkim historia miłości do ludzi i kraju, mimo krytycznego dystansu do socjalistycznych przemian. Rozwija się ona powoli, poprzez podróżne anegdoty, ale wciąga zarówno wtedy, gdy autor styka się z ludzką serdecznością, jak i kiedy jest sam, by zawiesić swój hamak między dwiema palmami nad brzegiem oceanu.
Co prawda, styl opowiadania Ganczarka przywodził mi czasem na myśl pewien fragment z „Prób” de Montaigne’a, o gadulstwie: „To straszna przywara. Świadom jej jestem z przykładu niektórych bliskich; w miarę jak pamięć przywodzi im na myśl rzecz całą i żywą, cofają tak daleko wstecz swą opowieść i obciążają ją tylu zbędnymi szczegółami, że jeśli opowieść jest dobra, przyduszą nimi jej wartość, jeśli licha, przychodzi nam przeklinać bystrość ich pamięci albo też niedostatek zastanowienia.”
Lecz wady tej książki nie mają większego znaczenia, wobec tej wielostronnej panoramy kraju społecznej rewolucji, jaką po pioniersku namalował Ganczarek. Sympatyczny rowerzysta, choć czasem trochę zagubiony w meandrach skomplikowanej rzeczywistości, pozwala całkiem dobrze poznać dzielny, daleki kraj i jego dumnych mieszkańców. Zainteresowani Ameryką Łacińską powinni być zadowoleni, może częściej się uśmiechną niż zniecierpliwią.
*Wojciech Ganczarek, Upały, mango, ropa naftowa, Wyd. Helion, Gliwice 2017