Trudne czasy nastały dla rowerzystów w tym kraju. Niby wszystko idzie w dobrym kierunku. Miasta w ciągu ostatniej dekady rzuciły spory szmal na rozbudowę infrastruktury, powstały setki tysięcy kilometrów nowych ścieżek. Jazda rowerem po mieście powinna być więc przyjemniejsza i bezpieczniejsza niż jeszcze kilka lat temu. I faktycznie jest, co wyraża się chociażby w statystykach wypadków i zgonów. W 2017 roku w Polsce zginęło 220 użytkowników dwóch kółek. Doszło do 4212 wypadków. To o 11 proc. mniej niż dwa lata temu.
Nie oznacza to jednak, że żywot rowerzysty stał się nad Wisłą błogostanem. Przeciwnie – jadąc rowerem po polskim mieście nadal czuć powiew skrzydeł Tanatosa. Wciąż jesteśmy w czołówce najniebezpieczniejszych krajów UE. Na milion mieszkańców ginie u nas 8 cyklistów. Pojawiły się też nowe problemy. Ścieżki rowerowe nie są już tak bezpiecznym miejscem jak kiedyś. Okazuje się, że poważnym zagrożeniem są nie tylko niefrasobliwi, człapiący po jednośladowych traktach pieszy, ale również rowerowi nuworysze, często użytkownicy rowerów miejskich, którzy nie wyrobili sobie jeszcze odpowiednich manier i automatyzmów. Jeżdżą chwiejnie, śmigają środkiem ścieżki, kreślą zygzaki, panikują, kiedy ktoś ich wyprzedza, zatrzymują się, kiedy się tego nie spodziewasz, czy wykonują inne, równie irracjonalne manewry. Inną plagą są cykliści poruszający się jednocześnie po drodze i Facebooku. Problem z nimi polega na tym, ze zanim z tego binarnego istnienia wydobędzie ich wstrząs mózgu albo wybity bark, wyrządzą szkody tym, którzy jeżdżą bezpiecznie i przytomnie. Współistnienie doświadczonych rowerzystów wysokich prędkości z początkującymi ciamajdami sprawia, że ścieżki stały się terytorium zatłoczonym i nieprzewidywalnym.
Jedno pozostaje faktem – rower jest najtańszym, najzdrowszym i najbardziej egalitarnym środkiem transportu, a w przypadku godzin szczytu w dużych miastach – również najszybszym. Każda opcja polityczna powinna na rowerzystów chuchać i dmuchać. W końcu każdy cyklista oznacza mniej zanieczyszczeń emitowanych z rur wydechowych. Na tym polu jest szczególnie dużo do poprawienia, bo w polskim społeczeństwie, mimo, że nie należy ono do najzamożniejszych, wciąż pokutuje przekonanie o konieczności manifestowania statusu społecznego posiadaniem samochodu. W efekcie w statystyce liczby aut na 1000 mieszkańców z wynikiem 571 przebijamy Niemców, Francuzów i Brytyjczyków. Jeśli nie chcemy paść trupem od metali ciężkich i benzopirenów, musimy Polskę zrowerować, co powinno być oczywistością dla każdej opcji politycznej, z lewicą na czele.
Dlatego też kompletnie nie rozumiem postawy kandydata na prezydenta Warszawy Piotra Ikonowicza, który podczas niedawnego spotkania w OPZZ postawił absurdalną opozycje pomiędzy wydatkami na rozwój sieci tras rowerowych, a środkami przeznaczanymi na nowe bloki z mieszkaniami komunalnymi i socjalnymi. Zdaniem szefa Ruch Sprawiedliwości Społecznej infrastruktura rowerowa służy głownie klasie uprzywilejowanej i jest przykładem złego ustawienia hierarchii celów. Według „Ikona” na rowerach ujeżdżają głównie hobbyści, którzy mają na to czas i siły. W jego wizji klasa pracująca jest zbyt zaharowana, by po robocie przejechać się jednośladem.
Piotrowi Ikonowiczowi radzę, by nieco uważniej słuchał tych, w których imieniu się wypowiada. Okolice stacji kolejowych w mniejszych miastach w dni robocze naznaczone są niezliczoną ilością rowerów przypiętych do stojaków, słupów i płotów. Tam, gdzie państwo abdykowało z obowiązku zapewnienia obywatelom usług publicznych, w krainie, w której pekaes powiedział ludziom „dobranoc” wiele lat temu, rower jest nie tylko jedynym dostępnym środkiem transportu, ale również pojazdem dającym wolność przemieszczania się, a także warunkiem podjęcia pracy zarobkowej. Mieszkańcy dużych aglomeracji, ci dawno pozbawieni marzeń o awansie społecznym, wegetujący w kebabach i wiszący na infoliniach – oni z kolei muszą dokonać wyboru budżetowego – doładować kartę miejską czy pójść do dentysty? Dzięki przesiadce na rower mogę nie tylko zaoszczędzić poważną kwotę, ale również pozwolić sobie na inny, ważniejszy wydatek. Praca fizyczna nie jest już zresztą dominującą formą aktywności zawodowej klasy pracującej. Zamiast klepania szpachlą, proletariusz wykonuje powtarzalne czynności przed monitorem, a po takim dniu przejazd rowerem jest często jedyną przyjemnością i doznaniem wolności dla wymęczonego psychicznie człowieka. Myślę, że Piotr Ikonowicz mógłby podejść do takich ludzi z nieco większą empatią.