Wyobraźmy sobie taką sytuację: podczas gdy baca ucina sobie drzemkę, stado pasących się na hali owieczek jest stopniowo uszczuplane. Codziennie albo co drugi dzień z kniei wyłania się wilk i porywa po jednej, po czym zjada na kolację. Bacę z głębokiego snu budzi pastuszek Jasio, który całej sytuacji przyglądał się od dawna. Najpierw coś mu się nie zgadzało w rachunkach – ciągle jakiejś owieczki brakowało. Później przeprowadził szczegółowe śledztwo. Przyczaił się, namierzył wilka. I wtedy narobił rabanu. A baca, zamiast podziękować uprzejmie i dobrać się do tyłka sprawcy całego zamieszania – wyżył się na Bogu ducha winnym Jasiu.
Jasiem jesteśmy dziś my, dziennikarze. To na nas spada niewdzięczna rola posłańca zarówno dobrej, jak i złej nowiny. Również takiej, że ktoś wyprowadza państwowe pieniądze, za przykrywkę mając misternie utworzoną sieć firemek, spółeczek, fundacji. Dziennikarz nie działa w próżni. Z każdej strony pętają go paragrafy ustawy prawo prasowe. Nikt nie robiłby hałasu, gdyby nie było pewności, że owce podkrada właśnie wilk, że to jego ogon złapaliśmy podczas żmudnego śledztwa trwającego długie godziny, dni i tygodnie.
Prokuratura ministra Ziobry każe tłumaczyć się Andrzejowi Stankiewiczowi, skąd czerpał wiedzę o SKOK-ach, którym poświęcił na jakimś etapie lwią część swoich publikacji. Zamiast zasypać gradem pytań senatora Biereckiego i inne pisowskie tuzy, wygraża palcem redaktorowi, który popełnił ten jedynie grzech, że jego materiały nadszarpują wizerunek właśnie partii rządzącej. Mówiąc krótko, Stankiewicz ujawnił rozbieżności między zewnętrznymi audytami, a oficjalnymi sprawozdaniami finansowymi spółek.
Raporty i kontrole zewnętrznych firm to materiały, do których wprawny dziennikarz dotrze bez trudu, bez skomplikowanych machinacji i pozyskiwania wiedzy tajemnej sobie tylko znanymi kanałami. Redaktor Stankiewicz miał jednak pecha – wykazał się nadgorliwością, za co dostał po nosie.
Podobnie zresztą jak Tomasz Piątek, który ośmielił się uderzyć w szefa MON i teraz ma na głowie prokuraturę wojskową. Podobnie też jak ocenzurowany i zwolniony w zeszłym tygodniu dziennikarz portalu Polskiego Radia. Michał Fabisiak napisał o wewnętrznym sondażu PiS, którego istnieniu partia twardo zaprzeczała. Redaktora próbowano złamać, by wyjawił źródło informacji, a na deser wręczono mu wymówienie. Jednak dzięki temu, że media w geście solidarności nagłośniły sprawę, historia skończyła się dobrze, choć kwaśno. Fabisiak został przywrócony do pracy. Podobna sytuacja spotkała Filipa Memchesa – za to, że na początku rządów dobrej zmiany ośmielił się określić Jana Hartmana mianem „eksperta” w swoim wywiadzie. On również wrócił do Polskiego Radia po fali krytyki w środowisku. Nasz głos solidarności coś jeszcze znaczy. Ale jak długo? Na razie Stankiewicz dostał żółtą kartkę: interesuj się wszystkim, ale od przekrętów w naszej rodzinie wara.
Władza, która ucisza dziennikarzy, może być pewna: znajdziemy sposoby, by obejść wasze sposoby. Zawsze będziemy o krok przed wami. Tak, bójcie się. Wszystko widzimy.