Niedzielna debata zorganizowana przez Strajk.eu w Warszawie, w której uczestniczyłem jako panelista, miała dotyczyć tematu obrony niezawisłości sądów. Szybko jednak – co było do przewidzenia – poniosło nas w stronę refleksji bardziej ogólnej. Trudno się dziwić. Zagadnienie to jest bowiem soczewką, w której przegląda się polskie życie społeczne, a wraz z nim niejednorodna grupa polityczna, jaką jest polska lewica. Pomijając niuanse i meandry wczorajszego sporu, zgodziliśmy się, że likwidacja trójpodziału władzy i krzepnięcie autorytaryzmu PiS stanowi zagrożenie dla przyszłości demokracji, lewicy i reszty społeczeństwa. Różniliśmy się jednak co do proponowanych sposobów działania w tej sytuacji.
Z przykrością słuchałem tez w rodzaju: „Z dwojga złego PO jest lepsza od PiS, bo nie jest autorytarna, nie zagraża ustrojowi demokratycznemu”. Moje rozczarowanie nie wynikało z tego, że część dyskutantów rozgrzeszała Platformę z neoliberalizmu, bo nie robili tego – mówili zwyczajnie o wyborze mniejszego zła. Na marginesie: system każący wybierać dwoma rodzajami zła, sam jest złem i wymaga zastąpienia jakimś dobrem. W czym innym jednak rzecz.
Oznajmiłem, że przyszłość demokracji w Polsce może uratować tylko ostateczne rozstanie się lewicy ze skompromitowanymi liberałami i wyjście naprzeciw socjalnym oczekiwaniom zwykłych ludzi. Właśnie to Piotr Szumlewicz skwitował jako koniunkturalizm. Uznał, że szukanie przez lewicę szerszego poparcia w sytuacji zagrożenia ustroju jest czymś niegodnym.
Wydaje mi się czasem, że część lewicy stawia sobie za cel wypisanie sobie oświeceniowych haseł na czole i dreptanie w kółko nie niepokojona przez nikogo. Cóż, gnuśne trwanie w postępującej autoalienacji i spokój o to, że w liberalnej demokracji nikt nam nie odbierze tego prawa, to aktywność nie publiczna, a rekreacyjna – nic dziwnego, że lud nas nie chce w polityce. Z drugiej strony istnieje ludomania w wydaniu wręcz karykaturalnym – taka gombrowiczowska pogoń za parobkiem, ocierająca się czasem o antyintelektualizm i głaskanie „ludu” po główce dosłownie we wszystkim. To też podejście bezproduktywne. Opiera się na odrealnionym postrzeganiu społeczeństwa, lekceważeniu rzeczy szkodliwych i niebezpiecznych, na które nie powinno być zgody.
Stąd ta głupia polaryzacja: idziemy albo z PO, albo z PiS. Nikt mi nie wmówi, że „spór o sądy” dotyczy w istocie czegoś innego. Tymczasem formacja pozbawiona determinacji do przetarcia własnej drogi jest skazana na wymarcie.
Powtarzam: jesteśmy demokratami. Chcemy nie tylko demokratycznego ustroju, ale i demokratycznego społeczeństwa. A drogą do tego jest demokratyczna polityka, z którą większość społeczeństwa będzie się chciało utożsamić i w niej uczestniczyć, bo będzie ona wyrażać tej większości interes poprzez powstrzymanie niewidzialnej pięści rynku – taki jest wybór lewicy klasowej. Jest to jedyny sposób na naszą wiarygodność i na przekonanie ludzi do wartości nam bliskich, których oni się trochę boją – głównie idei równościowych, kojarzonych jako „światopoglądowe”, a z których nie chcemy i nie możemy zrezygnować. Bo to my mamy obowiązki wobec nich – nie oni wobec nas.
Szukanie drogi do “ludu” to nie żaden koniunkturalizm, żadna ludomania, tylko warunek do tego, żeby żywić jakąkolwiek nadzieję na przyszłość. Nie wystarczy mieć poglądy i cieszyć się, że liberałowie nam pozwolą je wyrażać. Polityka zakłada wcielenie ich w życie, budowę wymarzonego społeczeństwa. Z kim to chcecie robić? Z samym Placem Zbawiciela?
Nie ma obecnie ważniejszego zadania niż następujące: określić, jak możemy pracować z tymi, którzy nie przypominają nas samych i nam nie ufają – z ludźmi spoza naszej bajki. A tylko tak można działać dla nich i dla idei, na których chcemy oprzeć przyszłość. Może kogoś to zdziwi, ale to obecnie ważniejsze dla Polski niż jej ustrój, bo ustrój zawsze będzie emanacją stosunków społecznych. Musimy choć na chwilę przerwać sekciarskie zabawy, żeby to ustalić. Przestańmy się zadowalać losem marginesu Gazety Wyborczej.