W najbliższą niedzielę odbędą się w Boliwii wybory prezydenckie, w których zdecydowanym faworytem jest według sondaży dotychczasowy prezydent Evo Morales. Nad krajem zbierają się jednak czarne chmury. W wywiadzie dla prywatnej telewizji Gigavision Morales powiedział, że jeśli wygra, może dojść do zamachu stanu.
Mówił, że dysponuje nagraniami dowodzącymi, że szykuje się spisek prawicowej opozycji i byłych wojskowych, za którymi stoi imperium amerykańskie. Pierwszy indiański prezydent Boliwii, bliski Kubie i Wenezueli, może wygrać wybory już w pierwszej turze. Jego głównym rywalem jest b. prezydent Carlos Mesa, ostatni przed epoką Moralesa.
Trzy lata temu doszło do referendum, w którym Boliwijczycy odrzucili możliwość czwartej kadencji prezydenta, a jednak chcą głosować na Moralesa, który nieprzerwanie rządzi od 2006 r. Ma dobry bilans ekonomiczny: Boliwia pomnożyła swój PKB przez trzy i a przez dwa podzieliła wskaźnik biedy.
Jego dyskurs nie zmienia się od lat: antyimperializm, obrona „matki Ziemi”, walka z biedą i ochrona praw Indian. Jego zarządzanie było jednak pragmatyczne: wykorzystał nacjonalizację źródeł paliw, by rozpocząć poważne reformy społeczne i prowadzić politykę wielkich inwestycji publicznych. Dla jednych to autokrata, bo nie uszanował wyniku referendum, dla drugich wielki reformator społeczny kraju, który dużo ucierpiał od proamerykańskich dyktatur wojskowych i dyskryminacji Indian.