Gdy premier Bułgarii, karateka i były ochroniarz Żiwkowa, doktor nauk i generał policji, przytuli kogoś do swego serduszka – to przytulanemu szybko może braknąć tchu. Teraz w jego objęcia trafili uchodźcy z obozu w miejscowości Harmanli. Nic dziwnego, że skończyło się buntem.
Media obiegła niedawno wiadomość o buncie w jednym z obozów dla uchodźców w Bułgarii. Falę bolesnych westchnień w sieciach społecznościowych spowodowała jednak tylko na chwilę, gdyż potrzeba weekendowego resetu naturalnie wyparła potrzebę humanitarnych szlochów. Zdecydowanie lepiej działa on w godzinach przedpołudniowych, tuż po rozpoczęciu pracy; czyli w dni powszednie. Niestety, poza rzeczonymi reakcjami niczego więcej nie było polskiej opinii publicznej dane się o sprawie dowiedzieć.
Nikt nie powiedział w polskich mediach na przykład, że urzędnicy, przedstawiając przyczyny niezadowolenia uchodźców w obozie w Harmanli, postanowili posłużyć się skrajnie prawicowymi teoriami spiskowymi. Nie dlatego, że w nie wierzą, lecz dlatego, że jedynie nimi można maskować krytyczny rozpad państwa i jego instytucji, którymi oni sami przecież zawiadują. Nikt też nie wspomniał, że sami oni są prawdopodobnymi animatorami porozumienia, które pozwoliło im wykorzystać bunt w Harmanli jako dźwignię dla własnych interesów.
Medialny przekaz dotyczący tego incydentu był mało skomplikowany. Rozpowszechnione zostały obrazy imigrantów, palących opony, rzucających kamieniami i kawałkami potłuczonych szyb w policję. Ta odpowiedziała gumowymi pociskami, pałkami i armatkami wodnymi.
Wezwany do tablicy Bojko Borisow stwierdził z wrodzoną sobie dresiarską manierą, że przyzwyczaił się do takich scen, gdyż codziennie „obserwuje takie obrazki w Niemczech i Francji”. „Wojna w Syrii trwa i podobne obrazki będą częstsze. Tych ludzi nie powstrzymają ani ogrodzenia, ani nic innego. Taki jest los Europy” – skonstatował zafrasowany premier, który kilka dni wcześniej podał swój rząd do dymisji. Faktem jest, iż temat przemocy i uchodźców to kwestie ze sobą powiązane, lecz w zupełnie inny sposób, niż to przedstawia Borisow. W Niemczech przez pierwsze dziesięć miesięcy 2016r. odnotowano 830 napadów na podobne obozy, przy czym większość z nich była dziełem prawicowych ekstremistów. W Bułgarii również rośnie fala nacjonalistycznej przemocy – podobne grupy napadają na cudzoziemców i na obrońców praw człowieka w obszarach przygranicznych i na ulicach Sofii.
To prawda, że odnotowano również zamieszki z udziałem imigrantów. Najbliższe Bułgarii miały miejsce wiosną tego roku na tzw. pasie ziemi niczyjej na grecko-macedońskiej granicy. Rozruchy te były spowodowane w zamknięciem trasy przejścia do Niemiec, którą media nazwały „szlakiem bałkańskim”. Wybuch desperackiego gniewu tych ludzi przemoczonych ulewnymi deszczami w prymitywnych namiotach, czy to w Bułgarii, czy gdzie indziej – jest skutkiem siłowych rozwiązań, a nie przyczyną ich powstania.
Bojko Borisow również stwierdził, że zarządza ekstradycję Afgańczyków, oskarżonych o podżeganie do zamieszek. Później, w ciągu dnia Borisów znalazł i „organizatora” tych zdarzeń, czyli winowajcę. W atmosferze polowania na czarownice kwestie merytoryczne udało się bez problemu odłożyć ad calendas grecas. Zaraz po tych rewelacjach, premier-generał jął z przejęciem referować wszystkim napotkanym dziennikarzom swoje troski o możliwość dokonania aktu terrorystycznego celem rozbudzenia „uśpionych komórek” i „siatek Państwa Islamskiego”, które bardzo uważnie śledzą aktualności i informacje w sieciach społecznościowych. Prawdopodobnie premier nie śledził zbyt uważnie wiadomości z ostatnich dni, gdyż inaczej zauważyłby prawdziwe przyczyny uzasadnionego gniewu ludzi w obozie w Harmanli.
Równolegle głos dał Cwetan Cwetanow, były minister spraw wewnętrznych. Oświadczył, że „należy obserwować również procesy poza granicami kraju, ze względu na prawie jednoczesny wybuch zamieszek w Harmanli i na wyspie Lesbos”. Teoria ta, sugerująca międzynarodową koordynację tych wydarzeń, została zaprezentowana i w Zgromadzeniu Narodowym przez obecnego ministra spraw wewnętrznych – Rumjanę Byczwarową, która spiskiem oprócz Lespos objęła też Calais i Turyn. Bułgaria w ich narracji stała się po prostu oblężoną przez islamsko-uchodźczy spisek twierdzą. Na pytanie jednego z deputowanych o możliwe powiązania uchodźców z Harmanli z tzw. Państwem Islamskim, odpowiedziała: „Być może jeden taki człowiek został wskazany”.
Przewodniczący Państwowej Agencji do Spraw Uchodźców w swoich wypowiedziach również szukał podobnych konspiracyjnych tłumaczeń. Stwierdził m. in., że „gdy Calais zapłonęło, to również Harmanli zapłonęło, a niedawno były problemy także w Niemczech”. Na poparcie swojej tezy wygłosił argument ostateczny – „ci ludzie najprawdopodobniej rozmawiają ze sobą”.
Dlaczego władza posługuje się teoriami spiskowymi? Dlaczego je tworzy? I dlaczego wskakuje w buty skrajnej prawicy? Przede wszystkim po to, aby ukryć prosty fakt atrofii państwa bułgarskiego i nie dyskutować publicznie o rozpadzie instytucji, odpowiadających za te 3 tys. osób w obozie dla uchodźców w Harmanli – oraz po to, aby nie mówiono o odpowiedzialności władz i konkretnych ludzi ją sprawujących.
Zamieszki w ośrodkach na wyspie Lesbos, spowodowane złymi warunkami bytowymi, pojawiają się dość często, w sposób naturalny. Tam, gdzie władza bułgarska doszukuje się tajemniczej konspiracyjnej działalności, przyczyną był wybuch butli z gazem, który zabił kobietę i dwoje dzieci. Opinia publiczna w Bułgarii woli jednak słuchać idiotycznych łgarstw np. działaczy Frontu Patriotycznego, którzy przez długi czas byli częścią koalicji rządzącej w Bułgarii i tłumaczyli dziennikarzom, widzom czy innym posłom, że uchodźcy żyją w luksusie w trzygwiazdkowym hotelu, jakim miało być centrum rejestracyjne dla uchodźców w mieście Harmanli.
Tak przygotowana opinia publiczna bez trudu przyjmuje teorie spiskowe o „rozmawiających między sobą” imigrantach z całej Europy, którzy cyklicznie przeprowadzają skoordynowane ataki, by rujnować naszą cywilizację. W pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że w Bułgarii nikt już nie dopuszcza myśli, iż wybuch niezadowolenia może być logiczną konsekwencją stale pogarszających się warunków życia w tym i tak mizernym obozie.
Starczyło kilka godzin, aby u ludzi zatrzeć proste przekonanie, że nie ma potrzeby „rozmawiania między sobą”, by zbuntować się przeciwko nędzy i brudowi na Lesbos, w Harmanli lub w Calais. Znamienne, że nikt w Bułgarii nie zechciał Borisowowi i jego klakierom przypomnieć, iż obóz w Calais został zlikwidowany przez władze francuskie jeszcze w październiku.
Przyjrzyjmy się jednak temu, co działo się wokół obozu w okresie poprzedzającym zamieszki. Jeszcze pod koniec sierpnia doszło w tym mieście do szeregu patriotycznych akcji protestacyjnych. Żądano, by przekształcić obóz w obiekt zamknięty, a w razie możliwości zlikwidować, natomiast osoby w nim przebywające miałyby po prostu jakoś się zdematerializować. Protesty były organizowane przez partie nacjonalistyczne jak ATAKA czy Front Patrioczyny, ale niektóre były popierane i przez Bułgarską Partię Socjalistyczną, tamtejszy ekwiwalent SLD. 20 listopada odbył się ostatni z tych protestów, na którym widać ludzi z powiewającymi flagami państwowymi i partyjnymi oraz swoiste Stuermabteilung z zamaskowanymi twarzami. Oprócz nacjonalistycznych klaunów ze skarpetą na głowie, występowali tam też ludzie z maseczkami medycznymi, którzy w ten sposób chronili się przed rzekomą falą zakażeń z obozu.
Histerię tę zrodziły przypadki podejrzeń o szerzącą się w obozie leiszmaniozę i malarię. Dodatkowo u kilkudziesięciu osób zdiagnozowano schorzenia dermatologiczne, wynikające z poziomu higieny. Żadna z wymienionych chorób nie rozprzestrzenia się drogą kropelkową, zatem używanie masek jest niczym innym jak szerzeniem lęku i ignorancji.
Centrum rejestracyjne dla uchodźców w Harmanli istnieje już ponad trzy lata, a liczba w nim umieszczanych przekracza niekiedy 3 tys. Wszyscy ci ludzie, do momentu zajść, mogli swobodnie poruszać się po mieście. Nie doprowadziło to do żadnej epidemii czy jakiegoś wzrostu przestępczości, czym ciągle straszą skrajnie prawicowe formacje. Wręcz odwrotnie, dane MSW wskazują, że poziom przestępczości wśród uchodźców jest o wiele niższy niż w społeczeństwie bułgarskim.
Blisko trzy tygodnie temu ośrodek wizytowała specjalna grupa lekarzy. Stwierdziła, że nie ma mowy o żadnych masowych infekcjach w obozie. Fakt ten sam w sobie jest szokujący, biorąc pod uwagę, że pracuje tam tylko jeden na lekarz na pół etatu, któremu pomagają pielęgniarka i ratownik medyczny, delegowani z sąsiednich miejscowości. Od października dwa razy w tygodniu lekarz państwowej służby zdrowia odwiedza obóz, ale i tak większość ludzi zostaje bez realnej pomocy medycznej. Deficyt żywności, ogrzewania, ciepłej wody oraz czystej bielizny pościelowej i koców raczej nie polepsza obrazu ochrony zdrowia w ośrodku.
Wiceminister zdrowia Iwan Szarkow, na początku listopada stwierdził, że „na dzień dzisiejszy wśród 20 tys. mieszkańców gminy Harmanli i wśród 100 pracowników ośrodka nie stwierdzono choroby pochodzącej od przebywających w obozie”. To samo potwierdził główny inspektor zdrowia dr Angeł Kunczew: „Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. W obozie pracuje ponad 100 osób i w ciągu tych 3 lat nie stwierdzono żadnego zarażenia u nikogo spoza ośrodka”.
Pomimo tych oświadczeń, afera rozbuchana została do tego stopnia, że Szarkow oświadczył, iż ośrodek będzie funkcjonował na zasadach typu zamkniętego, co oznacza, że uchodźcom nie wolno będzie opuszczać obozu. Te kroki władzy nie są uzasadnione argumentami medycznymi, lecz napięciem z zewnątrz: „Kwarantanny nie zakładaliśmy – wyjaśnił dr Kunczew – ponieważ nie ma potrzeby i nie ma obaw rozprzestrzenienia się czegokolwiek. Powzięte środki są bardziej odpowiedzią na obawy mieszkańców i nie mają charakteru medycznego”.
Uchodźcom jednak nie wytłumaczono przyczyny zakazu opuszczania obozu. W pierwszych dniach nie było również lekarzy, którzy mogliby przeprowadzić dodatkowe badania i tym samym odpowiedzieć mieszkańcom gminy na ich obawy. Nałożone ograniczenia nie zostały dobrze przyjęte przez większość uchodźców, którzy mieli nadzieję, że nie tylko opuszczą Harmanli w najbliższym czasie, ale i Bułgarię w ogóle. Ich celem jest osiedlenie się w Niemczech lub którymś z krajów Europy Zachodniej.
Ten brak informacji o powodach coraz to nowych ograniczeń wobec uchodźców staje się przyczyną narastania niechęci i jednocześnie ujawnia niektóre z problemów, z którymi dotychczas uchodźcy sami sobie radzili – mianowicie niedobory jedzenia, okresowe braki wody i podstawowych leków. Dzienna stawka dla uchodźcy przeznaczana przez państwo to 4,32 lewa dziennie (8 zł). Oznacza to, że w grę musi wchodzić magia, skoro ta kwota ma zapewnić trzy posiłki dziennie, z czego jeden zawierający – wg bułgarskich wskazań – minimum 200 gramów mięsa.
Gdy w poniedziałek ośrodek został zamknięty, uchodźcy początkowo szukali dziur w ogrodzeniu, by wydostać się na zewnątrz. Ochrona ich wyłapywała i odstawia do ośrodka, co zaczęło dodatkowo wzmagać napięcie. Jednocześnie racje żywnościowe – według relacji uchodźców – były cały czas zmniejszane. W dniu buntu wszystko zaczęło się na stołówce. Kolejne, jeszcze bardziej pomniejszone porcje doprowadziły do wybuchu gniewu – uchodźcy potłukli szyby. Gdy zjawiła się policja , część uchodźców zaczęła rzucać kamieniami, a funkcjonariusze odpowiedzieli gumowymi pociskami i pałkami. Później dołączyła żandarmeria z armatkami wodnymi.
Napięcie zostało częściowo opanowane, ale wieczorem wybuchło ponownie. Przyczyną była dziwaczna, oględnie mówiąc, decyzja o zamknięciu jedynego sklepu w obozie. Tym razem żandarmeria brutalnie stłumiła zamieszki. W rezultacie 400 uchodźców zostało zatrzymanych, a 39 policjantów odniosło obrażenia. Oficjalnie podano, iż rannych zostało trzech uchodźców, co ewidentnie urągało zdrowemu rozsądkowi. Do dziś nie wiadomo, ilu uchodźców zostało pobitych, postrzelonych gumową kulą czy pokrzywdzonych w inny sposób. Mamy tylko zdjęcia rannych z obozu w Harmanli, które udało się rozpowszechnić niektórym uchodźcom.
Ten smutny bilans nie jest wynikiem ani międzynarodowego spisku, ani działań żadnych „uśpionych komórek” wewnątrz obozu. Jest logiczną konsekwencją polityki i propagandy wobec uchodźców oraz produkowanych przez to ksenofobicznych i rasistowskich nastrojów – systematycznie narastających w społeczeństwie. W podobnych ośrodkach w Sofii i w Harmanli umieszczno około 5 tys. ludzi. Państwo mogło skorzystać ze środków, zapewnianych przez UE, by przygotować normalne warunki pobytu, wystarczającą ilość produktów żywnościowych, ciepłej wody, pomocy medycznej i pracowników socjalnych, którzy pracowaliby z migrantami w czasie oczekiwania na uzyskanie statusu uchodźcy, na dalszą podroż na zachód lub – w najgorszym przypadku – na deportację. Zamiast tego władze wolały wznieść ogrodzenia na południowej granicy. Ogrodzenia, które nikogo jeszcze nie powstrzymały, ale skutecznie wydrenowały budżety instytucji, które i tak nie działają, ale swoimi rutynowymi działaniami i inercją na pewno zdziałałby więcej niż wzniesiony mur.
Najgorsze jednak jest to, iż sprawa ta wygląda na osobliwą powtórkę z 2013 roku, gdy Borisow także podawał swój rząd do dymisji w atmosferze zagrożenia i przelewu krwi. Wówczas na ulicach Sofii, teraz w Harmanli. Cóż, narracja i kontekst narzucają taktyczne zmiany. I w jednym, i w drugim wypadku chodzi tylko o Borisowa: o to, by wrócił do władzy jako ojciec opatrznościowy narodu, który wprawdzie nie spowoduje żadnego polepszenia sytuacji ekonomicznej obywateli (dalej będą żyli w biedzie i bezradności), ale przynajmniej nie będzie wojny domowej. Raz się udało, teraz zapewne też się uda.
Ot, taka kapitalistyczna „mała stabilizacja”.