Ile razy jeszcze maski apologetów III RP muszą spaść, by w końcu się skompromitowali? Nie wiadomo, czy to w ogóle możliwe, gdyż polski polityk czy publicysta jest niezatapialny.
Można w tym kraju wypowiedzieć największe choćby głupstwo i dalej trwać na piedestale. Zawdzięczamy to w dużej mierze jakości rodzimej kultury politycznej, która rządzi się brakiem krytycznego myślenia, tudzież kompletną bezmyślnością, jak również religijnej barbaryzacji debaty publicznej.
Pisałem o tym wielokrotnie, ze smutkiem przychodzi mi przywoływać to raz jeszcze, dlatego, że raz jeszcze rzeczywistość śmieje się nam wszystkim w twarz i pokazuje dobitnie, że wyznawcy powstawania z kolan są tak samo zakutymi łbami, jak członkowie kościoła obrony demokracji. Żadna głupota, czy obelżywy bełkot nigdy nie pohańbi ich kapłanów w oczach wiernych.
Przedwczoraj błysnął jeden z moich absolutnych ulubieńców – Tomasz Lis. Na okoliczność decyzji, nawiasem mówiąc idiotycznej, amerykańskiego socjaldemokratycznego senatora Bernarda Sandersa o zawieszeniu swojej kampanii w prawyborach Partii Demokratycznej, ulżył sobie ów na portalu społecznościowym Twitter.
„Sanders out. Przynajmniej w Ameryce jednej zarazy nie zastąpi inna” – skomentował.
Lis chciał w ten sposób dać upust swojej antykomunistycznej paranoi, która jest obowiązującą normą przyzwoitości w polskiej przestrzeni publicznej. Wpis ten miał być zapewne tylko drobną sygnalną pieczątką na jego osi internetowych wynurzeń dla demokratyczno-obywatelskiej gawiedzi. Niczym dobry komsomolec obozu Gazety Wyborczej chciał ów dać znać: „jestem z Wami Towarzysze, wsiegda gatow!” i przy okazji przyłożyć po tyłku lewicy, bo w jego świecie to, co robią połączone stronnictwa Czarzastego, Zandberga i Biedronia, to wszak czynne wspomaganie PiS-u.
Czy to zaślepiony frustracją i nienawiścią, czy to z czystej głupoty, Pan Newsweek nie ogarnął chyba co tak naprawdę tym jednym splunięciem narobił.
Otóż nazwał lewicowego Żyda polskiego pochodzenia, który – jeśli dotrwałby do konwencji wyborczej – byłby pierwszym kandydatem o takich korzeniach mającym szanse otrzeć się o Biały Dom, zarazą. Trudno doprawdy o jakąś bardziej stereotypową antysemicką kliszę. Widmo żydokomuny pięknie odrodziło się w nieszczęsnym umyśle czołowego „demokratycznego” publicysty. Kiedy wspólne nagranie klipu na YouTubie ze Stanisławem Michalkiewiczem? Pięknie by razem bajdurzyli o „żydostwie” i „toczącej się przez świat rewolucji komunistycznej”, a słowa „zaraza” mogliby używać jako przecinka na przemian z tym bardziej popularnym werbalnym przerywnikiem. Takiego tweeta Michalkiewicz by się nie powstydził, ani Braun czy inny Korwin.
Wielu aktywnie zatroskanym o stan polskiej praworządności chciałoby się myśleć, że ot, przykry incydent, że redaktor Lis w rzeczywistości nie jest biskupem Jędraszewskim, tylko tak jakoś niefortunnie wyszło. A chciał dobrze! Bo przecież lżenie lewicy nawet, nawet w nazistowskiej narracji, jest super. No, ale trzeba to robić z większym wyczuciem, tym razem doszło do przegięcia. Niech świat pospieszy to czym prędzej zapomnieć, bo przecież tuż za rogiem czai się faszystowska dyktatura PiS, który jest największym złem, jakie Bóg Katolicki zesłał na ludzkość po śmierci Jana Pawła wiadomego numeru.
Niestety, Lis i jego akolici są na tyle mało inteligentni, że nie pozwalają nawet swojej awangardzie zamieść ich głupawych enuncjacji pod dywan gąszczu bzdur wypisywanych na portalach społecznościowych. Nie będę tu już przywoływał żenujących odpowiedzi Lisa na falę krytyki, którą wzniecił, powiem tylko, że określenie, że są niemądre, jest łaskawym eufemizmem.
Problem, który się przy okazji takich siupów ujawnia, ma jednak charakter polityczny, a nie estetyczny i jeśli można to potraktować jako wypadek przy pracy, to tylko dlatego, że liberałowie (tak jak i stylizujący się na nich polscy konserwatyści) mają w zwyczaju ukrywać swój mroczny profil prawicowego ekstremisty i grać na co dzień w teatrzyku praw człowieka i antydyskryminacji. Ci ludzie po prostu tacy są. Są antyhumanitarnymi łajdakami, którzy siebie i sobie podobnych – białych i bogatych mężczyzn – uznają za jedynych, którym należy się jakakolwiek podmiotowość, a masy mogą o tyle mieć w tej podmiotowości udział, o ile ich wspólnotowa świadomość uzna emanację politycznych fantazji tej grupki za światło dobra i piękna.
Masz szansę być obywatelem o tyle, o ile bez cienia wątpliwości i ze ślepotą kreta podążasz za ścieżką wyznaczoną przez rasę panów.
To ostatnie sformułowanie, jeszcze jakiś czas temu, mogłoby niektórym wydać się nadużyciem, ale nie dziś. Równolegle z Lisem bowiem, inny specjalista od zbawiania nas od PiS-owskiego jarzma Wojciech Maziarski dał głos i rzekł w tytule swojej rozprawy: „Czym prędzej odbierzmy władzę PiS-owi, choćby z Gowinem i Konfederacją”.
Trudno powiedzieć czy dla redaktora Maziarskiego taka współpraca okazałaby się nader szczęśliwa, gdyż Grzegorz Braun, jeden z liderów Konfederacji, fantazjował publicznie o rozstrzeliwaniu dziennikarzy GW. Czy można jednak oczekiwać jakiegokolwiek śladu logiki u osób chorych na III RP? Podobnie jak Lis, tak i Maziarski chciał sobie ulżyć, ale zapomniał, że to jednak byt określa świadomość, a nie odwrotnie; rzeczywistość nie jest projekcją tego, co sobie wyobrazi jakiś michnikoidalny prominent.
Zarówno Lis, jak i Maziarski żyją jednak właśnie w świecie prawicowej fikcji, w której sami siebie stawiają na pozycji wszechrządców i od rzeczywistości oczekują elastycznego podporządkowania. Tak jak od swoich wyznawców. Ci ostatni im to zapewnią, bez dwóch zdań. Jest ich jednak, na szczęście, coraz mniej. Wierni odchodzić też zaczną lada moment z kościoła Prezesa Państwa. Jego upór i małostkowość kosztowały go już rządowe przesilenie, widać, że nasz bieda-Talleyrand zaplątuje się już we własne nogi. Zaraz padnie, a wraz z nim runie bajka o „powstawaniu z kolan”.
Czy lewica będzie zdolna zagospodarować nachodzącą falę gigantycznego rozczarowania? Wątpię, ale wciąż mam taką nadzieję.