Pracownicy budżetówki to najlepszy barometr nastrojów i kondycji gospodarki państwa. Właśnie przyjmują na siebie pierwsze uderzenia.
Państwo jest największym pracodawcą – według danych GUS, państwo zatrudnia ponad 3 mln Polaków. Notabene, słabo im płacąc, wystarczy przypomnieć wysokość nauczycielskich czy pielęgniarskich zarobków. W zeszłym roku i na początku bieżącego z wielkim hukiem rząd ogłaszał, że podwyższa płace kolejnym grupom zawodowym w budżetówce, choć podnosił płace niezbyt równo. Ale podwyżki były, a obiecano kolejne.
Jeszcze kilkanaście dni temu Mateusz Morawiecki zapewniał: „Dlatego w całej tzw. sferze budżetowej będziemy starali się utrzymywać miejsca pracy .(…) I chcę państwu obiecać, że będziemy obracać każdą złotówkę z każdej strony i będziemy działali na zasadzie maksymalnej oszczędności. I dlatego będziemy zwiększali deficyt budżetowy tam, gdzie będzie to służyło służbie zdrowia, walce z koronawirusem, walce o miejsca pracy, inwestycjom publicznym, w infrastrukturę drogową i wszelką inną. Bo to tworzy też miejsca pracy, zapewnia ciągłość miejsc pracy już istniejących” odpowiadał premier zaniepokojonym pracownikom państwowym. Okazało się jednak, że słowa premiera nieco mijają się z prawdą. Sam Morawiecki zresztą chyłkiem wycofał się z minimalnych gwarancji dawanych budżetówce. W jednym z antykryzysowych rządowych rozporządzeń szef rządu, powołując się na zasadę sprawiedliwości społecznej (sic!), zapowiedział redukcje zatrudnienia w urzędach.
Jak informuje „Rzeczpospolita”, w całej Polsce powszechna stała się praktyka, że urzędy nie przedłużają umów terminowych, poza tym obserwuje się masowe odchodzenie urzędników na emerytury, by otrzymać wyższe, póki co, odprawy. Już tarcza 2.0, jak pisze gazeta, jednoznacznie pokazała, że zwolnienia będą, podobnie jak obniżka wynagrodzeń. Zatem wspomniane wyżej działania urzędów, choć podejmowane z wyprzedzeniem, nie są niczym innym, jak tylko realizacją planów rządu.
Dziennikarze pytali Kancelarię premiera o plany dotyczące cięć w administracji. Nie dostali odpowiedzi, zatem spekulują, że idzie o obiecane 6 procentowe podwyżki wynagrodzeń. W obecnej sytuacji nic z tego nie wyjdzie, ale obietnice są przez pracowników pamiętane i można spodziewać się, że związki zawodowe potrafią się o nie upomnieć.
Spodziewać się można, że przed wyborami prezydenckimi rząd będzie unikał szczerej rozmowy o ofiarach pracowników sektora państwowego, tym bardziej, że związki zawodowe przekonują, że wcale nie są to ofiary konieczne, a w dobie pandemii pracowników budżetówki można kierować do innych, związanych z walką z chorobą zadań, a nie wyrzucać. Zjawisko jednak nie zniknie. Można zatem spodziewać się wzburzenia, może nawet protestów.