Polska matura zaczęła być mitologicznym bytem siedmioma głowami, z których każda gryzie swój osobisty ogon. Większego nagromadzenia absurdów nie dało się zebrać przy okazji jednego „eventu”. Przede wszystkim matura, która, jak sama nazwa wskazuje, powinna być egzaminem dojrzałości, zamknięciem pewnego etapu kształcenia i swoistym certyfikatem na wykształcenie średnie – zaczęła być konkurencją na zbieractwo punktów. Punktów zapewniających wstęp na studia.
Ktoś w resorcie edukacji wydumał, ze student zdający na kierunki humanistyczne powinien legitymować się zdaną maturą z historii, polskiego czy WOS. A zdający np. na politechnikę – mieć maksa punktów z matmy. I świetnie, tylko to wszystko naprawdę załatwiały egzaminy na studia, organizowane przez poszczególne jednostki. Stanowiły doskonałą zaporę przed dostawaniem się ludzi „z przypadku”, ponieważ ich zakres oddawał specyfikę wymagań stawianych na danym kierunku. A uczeń, który szykował się na medycynę, naprawdę nie zawracał sobie głowy maturą z historii tańca.
Wprowadzono też koszmarek dekady – tak zwaną prezentację na języku polskim. Przygotowanie kilkuminutowego wystąpienia na wybrany przez siebie temat, zahaczający zwykle o kilka dodatkowych lektur, okazał się dla polskiego ucznia nie do przejścia. Rozkwitł rynek prezentacyjny, odsłaniając przy okazji indolencję szkół średnich, które nie potrafiły nauczyć podopiecznych przygotowania małego speechu. Nawet do wypełniania testów pod klucz średnio ich umiały przygotować. Tym sposobem matura stała się również kwiatkiem do kożucha dla tych, którzy jej de facto do szczęścia nie potrzebowali i na studia się nie wybierali. Dlatego wprowadzono kolejną regulację. Właśnie zebrała ona pierwsze krwawe żniwa: od 2016 po raz pierwszy wszyscy musieli zdać przynajmniej jeden egzamin na poziomie rozszerzonym. I tak szef CKE jest załamany wynikiem absolwentów techników. Bo przecież trudno było się domyślić, że priorytetem są dla nich egzaminy kwalifikacyjne z zawodu. Chemia czy biologia dla wielu kończy się w pierwszej klasie.
Popsuto już tak wiele i wszystko zamotano już tak bardzo, że naprawdę pozostaje wiara w to, że spełnią się obietnice minister Zalewskiej – „koniec z nauka pod testy!” – i że PiS przynajmniej odkręci to, co zaplątano, nie wprowadzając do każdego egzaminu ustnego konieczności recytacji apelu smoleńskiego.