Z urzędu kanclerskiego Republiki Federalnej Niemiec odchodzi Angela Merkel. Wiadomo było od dawna: zapowiedziała ten zamiar, niezależnie od wyniku kierowanej przez nią przez dwie dekady chadeckiej CDU we wrześniowych wyborach, w których najwięcej głosów ostatecznie zdobyła socjaldemokratyczna SPD. Jej odejście wywołało w całej liberalnej Europie falę „Merkel-nostalgii”. Liberalna Europa inwestuje w postać odchodzącej kanclerzyni swoje złudzenia nie tylko na temat jej konkretnej osoby, ale i neoliberalnych instytucji Unii Europejskiej, organizacji, w ramach której Merkel stała się postacią emblematyczną.
Odchodzi jako najpotężniejszy polityk w kontynentalnej Europie na zachód od Bugu i Morza Czarnego – u władzy dłużej niż Xi Jinping, Hugo Chavez czy Evo Morales, ale amerykańskim wasalom (pardon, sojusznikom) wolno. Nie tylko im wolno, ale mogą zostać symbolem liberalnej demokracji, a nawet, pod obecność Trumpa, tymczasową „liderką wolnego świata”!
Już widzę te grymasy, już słyszę te fuknięcia oburzonych liberałów na widok porównań z przywódcami „czerwonych” krain na niewłaściwych kontynentach. Jakże to?! Przecież Merkel wygrywała demokratyczne wybory! Nie to co Chavez i Morales, no nie? Ale nie powinniśmy poprzestać ani na takim sarkazmie, ani na ustępstwach wobec liberalnych zaklęć obliczonych na zamykanie dyskusji.
Pierwszy problem z „demokratycznym” profilem Angeli Merkel we współczesnej mitologii politycznej jest taki, że nawet ujmując w nawias wszelkie zarzuty, jakie lewica stawia burżuazyjnej demokracji w ogóle, a jej neoliberalnej mutacji w szczególności, mandat Angeli Merkel pochodził z głosów składanych do urn przez obywateli wyłącznie jednego – nawet jeśli dużego i ludnego – państwa, a za sprawą historycznie wyjątkowych anomalii politycznej formuły Unii Europejskiej pozwalał jej kolejnym rządom na dyktowanie warunków i kształtowanie ram życia wszystkich nas, od Lizbony po Wilno i od Helsinek po Nikozję.
Merkel i kryzys strefy euro
Po raz pierwszy niszczycielski potencjał przewagi, jaką w pozornie zjednoczonej Europie dysponuje przywódca zjednoczonych Niemiec, zobaczyliśmy, gdy kryzys finansowy roku 2008 uderzył nieco później w europejską „wspólną walutę”. Zobaczyliśmy też od razu, jak bardzo owa europejskiej waluty wspólność wymaga cudzysłowu: jak bardzo jest euro walutą niemiecką, sprzedaną większej części kontynentu graniem na politycznych naiwnościach, sentymentalizmie symboli i podejściu „prestiżowym”. Okazało się, że stanowiące wówczas jeszcze, przed Brexitem, zaledwie jedną szóstą populacji UE Niemcy mogą dyktować warunki ekonomiczne nawet Francji, podobno równorzędnej w założycielskim micie „zjednoczonej Europy”, do tego ojczyzny feralnego pomysłu „wspólnej waluty”. Mogą zamrozić rozwój niemal równorzędnej niegdyś potęgi przemysłowej, Włoch. I mogą najdosłowniej zmiażdżyć pierwsze państwo „pierwszego świata” poddane (przez Niemcy) „programowi dostosowania strukturalnego”, Grecję.
Rząd Merkel z rozmysłem zmajstrował i celowo pogłębił niepotrzebny i niekonieczny kryzys, żeby zastraszyć i zmusić do długotrwałych programów zaciskania pasa nie dość „zdyscyplinowanych” członków strefy euro w szczególności i Unii Europejskiej w ogóle. Zainaugurował w ten sposób w Europie „punitywne” stadium neoliberalizmu . Już nie tylko nieprzystąpienie do neoliberalnej doktryny, ale najdrobniejsze potknięcia na drodze wierności jej dogmatom, karane mają być bezprecedensowymi uderzeniami ekonomicznej przemocy ze strony najsilniejszych.
Janis Warufakis, w tamtym krótkim momencie minister finansów Grecji w rządzie Syrizy, wspominał w wielu miejscach, że gdyby mógł porozmawiać tylko z Merkel i takimi jak ona politykami, to może by się dogadali. Prędzej z nią niż z bezwstydnymi i pozbawionymi skrupułów agentami finansjery w polu władzy politycznej, takimi jak jej minister finansów Wolfgang Schäuble. Ale ponieważ nie mógł z Merkel pogadać bez nich przy stole, ostatecznie stanęło na tym, czego chcieli agencji finansjery.
Zła siła spokoju
Polityczny mit maluje Merkel jako wyjątkowo „silną” postać. Opiera się jednak na podstawianiu spokoju pod siłę. To tylko czasem, bardzo rzadko, bywa to samo. W przypadku Merkel, jak wielokrotnie przekonywał jej niestrudzony krytyk , socjolog Wolfgang Streeck, spokój ten maskował konformizm oraz gotowość ulegania siłom, które potrafią znaleźć najlepszy dostęp do jej gabinetu, niezależnie od tego, jak niespójne posunięcia z tego wynikną. Warufakis nie mógł się z Merkel dogadać, bo nie miał takich jak Schäuble instrumentów wywierania na nią wpływu i nacisku. Być może to – owo uleganie naciskom, byle tylko ona i jej polityczne otoczenie pozostali u władzy – jest jedynym spójnym rysem spinającym kilkanaście lat Angeli na cesarskim tronie „zjednoczonej” Europy.
Spokój jest zresztą w polityce wartością przecenianą. Gdy nad Renem i Łabą liczono jeszcze wrześniowe głosy, germanista z Uniwersytetu Stanforda Adrian Daub zauważył , że to być może nie przypadek, że rządy Merkel, podobnie jak te Helmuta Kohla, kończą się w Niemczech skokowym wzrostem poparcia dla skrajnej prawicy. A trzymanie skrajnej prawicy poza mainstreamem jest deklarowanym punktem honoru niemieckiej klasy politycznej od kilku pokoleń. Kohla i Merkel łączy właśnie taki spokój: nieadekwatny, bo ignorujący skalę społecznych antagonizmów. Między wschodem a zachodem kraju. Między jego elitami a jego klasą pracującą, która doświadcza wolniejszej niż gdzie indziej, ale w potężniejącym kraju sprawiającej równie frustrujące wrażenie, erozji swoich praw społecznych i ekonomicznych. Taki spokój podkręca frustracje, bo jest obraźliwy dla wszystkich tych, którzy wylądowali po pechowej stronie owych antagonizmów, zwłaszcza w dramatycznych czasach.
Już po ostatnich niemieckich wyborach Warufakis pisał , że sfabrykowany przez rząd Merkel w 2010 roku kryzys strefy euro stanowił pierwszy z kilku jej najbardziej znaczących momentów. Najpierw Merkel postanowiła, że nic na podobieństwo anglosaskiego „luzowania ilościowego” w jej cesarstwie miejsca mieć nie będzie. Kiedy okazało się, że kryzys rozhulany przez załamanie się amerykańskiego rynku kredytów sub-prime wcale nie ograniczy się do „anglosfery”, „spokój” (ta rzekoma „siła” cesarzowej Angeli), przeciągał niecierpiącą zwłoki reakcję unijnych instytucji, aż było za późno. Kiedy już nie dało się „spokojem” oszukać powagi sytuacji, Merkel poszła do Bundestagu po pozwolenie na „drukowanie” pieniędzy. Zrobiła to jednak w taki sposób, żeby ratunek dla niemieckich i francuskich banków przedstawić jako ratunek dla Greków (i innych „południowców”). Dla Greków, w których krainie pieniądze z europejskiego bailoutu zatrzymały się tylko na krótkim przystanku na drodze do wierzycieli. Grecy musieli w zamian za to oddać zasoby swojego kraju, usługi publiczne, zarobki i emerytury.
Jak powiada Warufakis, Merkel ustanowiła wtedy wzór postępowania, który charakteryzował resztę jej urzędowania. Mówić o działaniu w interesie „wszystkich Europejczyków” – po to, żeby w istocie pomóc elitom przemysłowym i finansowym, a reszcie kazać za to zapłacić (czasem tylko trochę później) i nawzajem ich na siebie napuścić, podgrzewając resentymenty między Południem a Północą Europy, między jej Wschodem a Zachodem. Ostatnim takim epizodem była reakcja na pandemię koronawirusa. Pandemiczny fundusz ratunkowy okazał się – bo Merkel na nic lepszego nie pozwoliła – bladym cieniem covidowych euro-obligacji, o jakie chodziło głowom państw, które wystąpiły z żądaniem ich ustanowienia przez Europejski Bank Centralny. Obecność wśród żądających prezydenta Francji Emmanuela Macrona nie wystarczyła. Wysokość funduszu, jak uważa Warufakis, została z rozmysłem ustawiona na poziomie „makroekonomicznie bez znaczenia”, a fakt, że korzyści skończą w kieszeniach oligarchów biedniejszego południa Europy, a rachunek do zapłacenia trafi w końcu do biedniejszych mieszkańców bogatszych państw europejskiej Północy, ostatecznie zatruje atmosferę pomiędzy poszczególnymi europejskimi społeczeństwami, konsekwentnie niszczoną od początku kryzysu strefy euro.
Troskliwa pierś cesarzowej
Kiedy w 2015 roku swój punkt przełomowy osiągnął tzw. „kryzys uchodźczy”, wielu z nas miało wrażenie, że córka pastora przestraszyła się, że Bóg istnieje i faktycznie zapyta o nakarmienie głodnych, przyodzianie zziębniętych i dach nad głową dla szukających schronienia. Albo zdała sobie w końcu sprawę z nadmiaru swojej władzy i przestraszyła się, jak odpowie Historii na pytanie, co z nią zrobiła.
To temat, w którym łatwo być źle zrozumianym, więc dla porządku wyjaśnię swoje stanowisko: należało otworzyć granice – i nadal należy. Już w 2016 Wolfgang Streeck przekonywał jednak na łamach „London Review of Books” o znaczeniu kontekstu. Merkel swoim zwyczajem zmieniła kurs, lekceważąc europejskich „partnerów” i postawiła ich (raz jeden z wielu) przed faktami dokonanymi. Zdaniem socjologa, z jednej strony liczyła na wizerunkowy zysk po tym, co zrobiła Grecji, a z drugiej działała pod presją lobby przemysłowego liczącego na napływ nieprzeciętnie wykwalifikowanej a zdesperowanej siły roboczej (Syryjczycy), który zresetowałoby na ich korzyść niemiecki rynek pracy.
Nic lepiej nie dowodzi cynicznych motywacji ówczesnego „otwarcia granic”, jak późniejsza rola rządu Merkel w dobijaniu targów z Erdoganem i „warlordami” upadłego państwa Libii, którym zlecono podwykonawstwo w zakresie „bezpieczeństwa zewnętrznych granic UE”. Wystarczyło, żeby siły, które grają w Niemczech na rasowej nienawiści przeważyły nad tymi, które pragnęły siły roboczej uciekających do Europy (gdy tamte zostały albo chwilowo zaspokojone, albo zawiedzione w swoich kalkulacjach?).
Niezłomna, szlachetna Angela
Mit Merkel maluje ją w wielu przesadnie lub niezamierzenie przychylnych kolorach.
Pozorna opozycja, w jakiej na arenie międzynarodowej ustawiała się w okresie nieokrzesanej prezydentury Donalda Trumpa, nie wystarczyła Merkel nigdy, by położyć kres odziedziczonemu po Gerhardzie Schröderze udziałowi w amerykańskiej okupacji Afganistanu. Kontynuowała misję aż do finałowej tragifarsy ucieczki przed talibami, choć jedynym realnym politycznym sensem niemieckiego udziału w tej awanturze było granie na odczarowanie tabu ciążącego od upadku III Rzeszy na wyjazdach Bundeswehry na operacje militarne poza granicami Bundesrepublik, normalizacja takiej możliwości na przyszłość. Niemiecka burżuazja tęskni do wojen.
Zdegustowane spojrzenia, jakie posyłała w stronę zepsutych jabłek w demokratycznym europejskim koszyku, Węgier Orbana i Polski Kaczyńskiego, nigdy nie przełożyły się na działania, które mogłyby rykoszetem uderzyć w interesy niemieckiego kapitału, dla którego obydwa kraje to uzupełniające rynki zbytu i rezerwuary taniej siły roboczej.
Nieświęte cesarstwo
Perry Anderson, wielki marksistowski historyk, pisał zupełnie niedawno o genezie i strukturalnej naturze instytucji stanowiących ustrojowe filary Unii Europejskiej. Podaje on za luksemburską historyczką Verą Fritz, że wśród sędziów-założycieli Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości znajdowali się byli juryści faszystowscy, członkowie NSDAP, a nawet okupacyjny funkcjonariusz III Rzeszy. W instytucjach założycielskich przyszłej „integracji europejskiej” odnaleźli oni intratne schronienie przed denazyfikacją, gdy wyklarował się zimnowojenny układ sił i okazało się, że stawianie czoła komunizmowi jest dla Zachodu ważniejsze niż egzorcyzmy nad pokonanymi faszyzmami. Może nie było wcale takiej przesady w poglądach tych, którzy od dawna uważali, że Unia Europejska była dla niemieckiej burżuazji sposobem na osiągnięcie tego, czego jej się wygrać nie udało za sprawą upadłego projektu III Rzeszy: pozycji klasy panującej nad całą Europą?
Ostatecznie dokonało się to pod rządami Angeli Merkel. „Wspólna waluta” faworyzująca wysoko rozwinięte gospodarki przemysłowe o nadwyżkach eksportowych, osłabiająca gospodarki już konkurencyjnie słabsze, historycznie stosujące dewaluację narodowych walut jako mechanizm odzyskiwania konkurencyjności międzynarodowej, pod rządami Merkel stała się instrumentem bezwstydnej ekonomicznej przemocy wymierzonej w słabszych członków „wspólnego rynku”. UE stała się gospodarczym „imperium zewnętrznym” Republiki Federalnej Niemiec. Nieświętym Cesarstwem Narodu Niemieckiego.
Jest to jednocześnie zwycięstwo paradoksalne. Udało się to Niemcom, owszem – ale za cenę wepchnięcia całej Europy w długotrwałą, być może permanentną stagnację, strukturalną niemożliwość wzrostu, niemożliwość rozwoju. W takich warunkach Niemcy też wkrótce dojdą do ściany. Nie można być coraz silniejszym wewnątrz słabnącego coraz bardziej i coraz szybciej zbiorowego organizmu. Można tylko – przez jakiś czas – wygrywać własną przewagę coraz większą bezwzględnością wobec słabszej reszty, a więc wykańczając źródło i oparcie swojej własnej siły. Pozostawione przez Merkel Niemcy – najsilniejsze w Europie, ale wciąż za małe, żeby rządzić zupełnie samowładnie – nie mogą w tym modelu realizować swojej kontynentalnej potęgi inaczej niż metodą „dziel i rządź”. Jednych Europejczyków uwodząc swoim uznaniem (warunkowym, tymczasowym, fałszywym), innych skazując na resentyment wobec tamtych, wszystkich na siebie nawzajem napuszczając – tym samym odpalając na kontynencie spiralę rywalizujących i zwalczających się, mniejszych i większych, starszych i młodszych nacjonalizmów i rasizmów.
Angela, cesarzowa Europy w latach 2005 – 2021, odchodzi. Wielka szkoda, że tak późno. Pozostawia swój kraj nienormalnie rozrośniętym pasożytem coraz słabszej Europy, którą kiedyś przygniecie. Wszyscy za to zapłacimy szybciej niż myślimy. Wbrew festiwalowi nostalgii rozkołysanemu przez neoliberalne skrajne centrum na całym kontynencie, jej panowanie było wielkim nieszczęściem Europy, która być może – znowu – umrze na Niemcy.