„Barbie” i „niema kukła” to tylko niektóre z epitetów, jakie słyszymy ostatnio pod adresem Agaty Dudy. Kancelaria prezydenta wystosowała oficjalne pismo, w którym zapowiedziano, że tzw. „pierwsza dama” nie wypowie się na temat obywatelskiego projektu ustawy o bezwzględnym zakazie przerywania ciąży. Oczywiście, byłoby miło, gdyby Kornhauser-Duda wyłamała się z szeregu i powiedziała, że projekt jest barbarzyński, a ona nie podziela poglądów Jarosława Kaczyńskiego i Beaty Szydło. Współczułabym jej, czytając nagłówki prawicowej prasy, która wylałaby na nią prawdopodobnie rzekę błota i podziwiałabym, że mimo tego, iż jej mąż jest pacynką na pulchnej dłoni prezesa, stać ją było na niezależność. Nie rozumiem natomiast zupełnie, dlaczego akurat na nią sypią się gromy z powodu tego, że tego stanowiska nie zajęła.
Z tego, co się orientuję, Agata Duda nie jest polityczką, tylko germanistką. Można ją rozliczać z tego, czy dzieci w jej klasie umieją odmieniać przez osoby czasownik „haben”, ale nie z tego, co myśli o aborcji, podatkach albo roli Polski w Unii Europejskiej. O ile oczywiście sprawa taka jak ta wymaga każdego sojusznika i sojuszniczki, o tyle szczerze mówiąc oszczędność Agaty Kornhauser-Dudy przy zabieraniu głosu w materii politycznej uważam raczej za cenną. Żyjemy w świecie, w którym absolutnie każdy – niezależnie od tego, czy jest aktorem, piosenkarką, strongmanem czy prezenterką, może się w dowolnym momencie stać autorytetem w dowolnej kwestii ekonomicznej czy społecznej – tylko dlatego, że ma znaną twarz albo znanego męża. Jak pisał mistrz Tuwim: „Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa”.
Bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć, że Agata Duda jest niemądra – nie mam żadnych danych, żeby tak myśleć, nie mam też powodu, żeby uważać odwrotnie. Nie widzę natomiast żadnej przyczyny, dla której akurat jej opinia miałaby być cenna – nikogo nie reprezentuje, nie ma żadnej władzy, żadnych kompetencji, żadnego autorytetu. Nie rozumiem, dlaczego słowa „pierwszej damy” miałyby być bardziej istotne niż przypadkowej Polki, zaczepionej na ulicy.
Cała ta instytucja jest zresztą idiotyczna. W przeciwieństwie do różnych ról w polityce czy funkcji zawodowych, w ogóle nie wymaga zgody zainteresowanej. Trzeba zrezygnować z pracy zarobkowej, czas spędzony na tym stanowisku nie wlicza się do okresu składowego ZUS (w przypadku Jolanty Kwaśniewskiej było to przecież aż 10 lat). Kobieta, która ją wykonuje, przenosi się w czasie do XIX w. – jej status społeczny, zadania, funkcja, byt ekonomiczny – wszystko zależy od męża i jego pozycji. Oczywiście, jest w tym wszystkim szalenie uprzywilejowana – mieszka w pałacu, nosi drogie garsonki, rozbija się po Polsce i świecie za nasze pieniądze – słowem, ciężko jej współczuć. Wydaje mi się jednak, że – zwłaszcza w środowisku feministycznym – warto byłoby sobie znaleźć innego wroga, np. takiego, do którego mamy pretensje uzasadnione demokratycznym mandatem, a nie patriarchalnym obyczajem.