I czy jest warta naszego żywota i zaangażowania?
Taki dylemat, zupełnie obrazoburczy dla dzisiejszych, nadwiślańskich elit i basującego im bezrefleksyjnie mainstreamu medialnego, stawiano już dawno w obdarzanej niemalże religijnym kultem nad Wisłą, Odrą i Bugiem Ameryce. Taka była istota debaty pomiędzy Johnem Deweyem a Walterem Lippmannem. To oni w latach 30. XX wieku spierali się o to, o to czym jest i czym ma być demokracja. Stawiano w nim tezy, że demokracja liberalna winna oprócz kanonów i reguł jurydycznych, priorytetu dla własności prywatnej i zasad wolnego rynku oraz tzw. przedsiębiorczości opierać się jeszcze o coś, co Dewey nazywał „cnotami obywatelskimi”. Jego zdaniem liberałowie preferując dyktat liberalnych instytucji mających stać niewzruszenie na straży wspomnianych reguł zapominają, degradując istotę demokracji, o warstwie psychologicznej, społecznej. Chodzi o żywego człowieka i to, iż jest on związany z realną kulturą i niesionymi przez nią doświadczeniami. Deprecjacja lojalności i zaufania wewnątrz demokratycznych społeczności jako podstawy wspomnianych „cnót obywatelskich”, powoduje absolutny regres, a potem degradację demokracji. Permanentne kłamstwa – egzemplifikujące się rozbieżnością przedwyborczych zapowiedzi i programów partyjnych z praktyką rządzenia – są tego jaskrawym i dobitnym potwierdzeniem.
Czy dziś nie zderzamy się w masowej skali z podobnymi trendami? Powodem jest zawsze permanentny izolacjonizm liberalnych elit, ich oderwanie się od sposobu myślenia „zwykłych ludzi”. I ten izolacjonizm postępował i postępuje przede wszystkim w sferze aprioryczności przekazu, będącego formą transmisji „z góry na dół”. A to wyklucza dialog. Dyskusja będąca od zarania jądrem demokracji jest zakwestionowana.
W praktyce „klasy mówiące” sprowadzają taką postawą dyskurs publiczny do symulacji rzeczywistości. Negując wymianę poglądów między różnymi klasami, grupami społecznymi, zbiorowościami czy wspólnotami. A to właśnie ona jest solą demokracji, jej istotą i kośćcem. Właśnie z racji tego, iż rządzące Polską liberalne elity (o różnym odcieniu) przez lata tak się zachowywały mamy dziś u nas dwa obce sobie plemiona, usadowione po przeciwnych stronach nadwiślańskiej barykady. Warczące, opluwające się, złorzeczące sobie nawzajem.
Izolacja elit doprowadziła do tego, że dyskurs publiczny stał się zamkniętą, prowadzoną w obrębie swoich, na kształt klanowych baniek informacyjnych, rozmową przekonanych z przekonanymi. Dla innych ma się pogardę, pouczenia, paternalistyczne grożenie paluszkiem, mentorski ton i epitety w rodzaju lenistwa, populizmu, rozdętych żądań czy roszczeniowości. To kaleki, karłowaty wymiar zarówno dialogu społecznego jak i samej demokracji. Nie dziwi, że kartka wyborcza wpada do urn tych którzy jawią się jako „anty-liberałowie”. Nieważne, słusznie to czy nie. Ktoś którego się nie słucha i na dodatek stygmatyzuje, obraża, poniża, ktoś kto czuje się upokorzonym, wykluczonym czy w jakikolwiek sposób postawionym do politycznego kąta, będzie co najmniej przeciwnikiem (a na pewno nie zwolennikiem) tak funkcjonującej demokracji. I nieważne, iż te elity zaprzeczają takim intencjom swojego przekazu. Duża część „ludu” tak to odebrała i wartościowanie nie ma jakiegokolwiek znaczenia. Rudymentem demokracji jest zasada: jeden człowiek, jeden głos.
Z nią wiąże się bezpośrednio zapomniana w ogóle i nie poruszana w Polsce sprawa: równość obywatelska musi zakładać co najmniej grube przybliżenie równości ekonomicznej. To stwierdzenie kreślące fundament sprawnej i akceptowanej w miarę powszechnie demokracji wyklucza dominację pieniądza i kult wartości rynkowych. Leseferyzm zabija znaczenie równości, a tym samym – obywatelskości.
Demokrację zabija też mocno preferowana, admirowana w mediach i przez elity polityczne, tzw. kultura natychmiastowej gratyfikacji. Ona również jest sprzeczna z deweyowskimi „cnotami obywatelskimi”. Dotyczy to zarówno wymiaru polityki, gospodarki, życiowych osiągnięć i ocen jakości życia. Najczęściej perspektywą polityka demo-liberalnego są cztery lata – czyli od wyborów do wyborów – a jedyną wartością czy
cnotą jest poprzez dostanie się do parlamentu zapewnienie sobie i swoim najbliższym odpowiedniej egzystencji. Z tym właśnie wiąże się istota kultury natychmiastowej gratyfikacji, związana z pozycją materialną. To na tle powszechnej mizerii coraz szerszej masy ludzi – odczuwającej swą permanentną degradację na drabinie społecznych akceptacji i pod względem szans awansu społecznego – jest wysoce niemoralne (zwłaszcza gdy elity nawołują stale do wstrzemięźliwości i oszczędności). Drugi aspekt tej sytuacji: mając na uwadze post-feudalną i na wpół-pańszczyźnianą mentalność dużej części polskiego społeczeństwa – która zawiera moc egalitarnych przekonań – takie patriarchalne, izolacjonistyczne i mentorskie rządy oraz działania polityków niosących liberalne zasady na swych sztandarach świadczą o ich bezrefleksyjności i racjonalności. To jest dyskwalifikacja wobec wymogów społeczeństwa demokratycznego i obywatelskiego.
Istnienie instytucji formalnie demokratycznych w takiej sytuacji nie gwarantuje demokratycznego porządku społecznego. Liberałowie od dawna uważali i taką też prowadzili politykę (na co wskazywał Dewey we wspomnianej wymianie zdań z Lippmannem a o czym w Polsce zapomniano) iż demokracja bez świadomości i owych „cnót obywatelskich” stanowiących niejako jej jądro otoczone dopiero owymi instytucjami, może się doskonale obywać. Ale wtedy jest symulacją demokratycznego systemu. Błędem „klasy mówiącej” w Polsce – z którego nadal słuchając enuncjacji demo-liberałów w Polsce wnioskuję, iż się nie wyzwolili – jest aprioryczna wiara w demokrację jako procedury i fasady instytucjonalnej, zadekretowanej apriorycznie przez ich pseudo-liberalną narracją.
To typowo konserwatywny sposób myślenia i widzenia świata. Kultura natychmiastowej gratyfikacji wiążę się jednocześnie z tym, iż sprowadzono społeczeństwo do zbioru konsumentów. A konsument fetyszyzowanych dóbr codziennego użytku nie może być świadomym obywatelem. Tym samym eliminuje się ludzi z czynnego i świadomego udziału w demokracji. Przekonanie, iż panujący po 1991 r. niepodzielnie na całym świcie system jest jedynym i najlepszym w dziejach ludzkości doprowadziło do przekonania owe „elity mówiące”, iż kapitalizm w obecnej wersji jest doskonały i nie potrzebuje żadnego wsparcia społecznego. A dyskurs z „ludem” na bazie współodpowiedzialności i wzajemnego szacunku jest bezsensowny i nie potrzebny.
Powrócono do krytykowanego wielokrotnie w polskiej literaturze schematu „Pan” vs „Cham” (choć w innej, post-socjalistycznej rzeczywistości Polski). Ostatnie lata nadwiślańskich rządów wyraźnie pogorszyły, wręcz deprecjonując istotę samej demokracji. Ale źródło tych trendów i efekty widoczne dziś mają swe źródła w początkach tzw. transformacji ustrojowej. W tendencjach o których wspomniałem i o których Dewey mówił już prawie 100 lat temu. I czy taka demokracja, o takiej jakości i zrozumieniu jej przez społeczeństwo, może przetrwać? I czy warto o nią walczyć? Czy nie potrzebujemy jednak czegoś zupełnie innego? Lepszego, co sami musimy zbudować?