W czeskim ZOO trzech chłopców w wieku ośmiu, sześciu i pięciu lat obrzuciło kamieniami flamingi karmazynowe, jeden z ptaków jest ciężko ranny, drugi nie przeżył ataku. Informacja mignęła w tytułach prasowych i telewizyjnych, przekleiły ją organizacje walczące o prawa zwierząt – jest faktycznie dość szokująca, wyobrażenie sobie dzieci zdolnych do bezsensownego okrucieństwa i zabicia pięknego, w żaden sposób im nie zagrażającego stworzenia dla zabawy i rozrywki, jest trudne. Najbardziej jednak przeraziły mnie komentarze, według których za tragedię odpowiedzialni są rodzice, którzy zbyt rzadko bili swoje dzieci, dlatego te były zdolne do takiego czynu. „To właśnie są skutki nowoczesnego bezstresowego wychowania i internetu” – do tego w skrócie sprowadzała się większość z nich. „Takiego dzieciaka trzeba było częściej przekładać przez kolano, to by tak nie robił”.
Otóż, po pierwsze, „bezstresowe wychowanie” nie istnieje, nigdy nie istniało, nikt nigdy go nie propagował. Benjamin Spock, któremu jest przypisywane, nigdy nie chciał usuwać z drogi dziecka wszystkich stresów i pozwalać mu robić wszystko według własnego uznania – postawił on rewolucyjne w latach 40. XX w. tezy, że dzieci nie wolno bić, że należy je często przytulać, karmić wtedy, kiedy są głodne i kłaść spać, kiedy są śpiące i zasadniczo zastąpić zimny chów, twardą rękę i żelazną dyscyplinę miłością i szacunkiem. Jak można się domyślać, takie pomysły budziły wówczas w Stanach Zjednoczonych święty gniew konserwatystów, którzy ukuli termin „bezstresowe wychowanie”, przeniesiony następnie w okolicach lat 90. do Polski. Ma on mniej więcej tyle sensu co „ideologia gender”, „cywilizacja śmierci” czy „feminazizm” – to termin-wytrych, z którym nikt się nie utożsamia, ale którym można do woli okładać po głowie przeciwników, zwykle w celu usprawiedliwiania przemocy wobec dzieci.
Po drugie – nie wiemy oczywiście niczego o nieszczęsnych małoletnich zabójcach czeskiego flaminga, ale możemy raczej przypuszczać, że rodzice regularnie „przekładają je przez kolano”, niż że nadmiernie troszczą się o to, żeby oszczędzać im stresów i zmartwień. Najskuteczniej jest uczyć dzieci bezkarnego krzywdzenia słabszych na ich własnej skórze. Jeśli człowiek zamiast lekcji empatii, troski i wrażliwości na innych będzie uczony tego, że fizyczna zdolność zadawania bólu oznacza władzę i moc, to w wieku 8 lat będzie podpalał psom ogony i rzucał kamieniami w ptaki, żeby patrzeć, jak umierają, mając lat 13 z kolegami pobije bezdomnego, jako 20-latek będzie pytał ludzi w nocnym autobusie, czy mają jakiś problem, a kiedy sam założy rodzinę, będzie pasem pokazywał, kto rządzi u niego w domu. Oczywiście – nie każda ofiara stanie się sprawcą, zarysowany schemat jest bardzo uproszczony, a ze złego kręgu można się wyrwać. Ale bardzo chciałabym kiedyś przeczytać pod artykułem o dziecięcym okrucieństwie komentarz „To są właśnie skutki przemocowego wychowania, takiego dzieciaka trzeba było częściej przytulać i mówić mu, ile jest wart, to by tak nie postąpił”.