Trwa debata wokół wywiadu Mateusza Morawieckiego, wicepremiera i ministra rządu Beaty Szydło, udzielonego „Deutsche Welle”. Największą uwagę mediów przykuł fakt, że polityk zgodził się ze swoim ojcem, również posłem, Kornelem Morawieckim, że prawo jest mniej ważne niż dość nieuchwytne „dobro narodu”, za przykład podając nazistowskie Niemcy, gdzie wszystko działo się zgodnie z prawem.
Pomijam już fakt, że moim zdaniem w wywiadzie jest kilka rzeczy, które kompromitują Morawieckiego bardziej. Fakt, że nie odciął się od porównania Komisji Europejskiej do III Rzeszy, tylko kilkakrotnie wracał do metafory hitlerowskiego państwa, oznacza że kompletnie nie rozumie, w jaki sposób powstają komunikaty prasowe i jak jego wypowiedzi zostaną odebrane za granicą. Wicepremier bezczelnie kłamał o przyjmowaniu uchodźców z Ukrainy, snuł brzmiące absurdalnie i kompletnie nieczytelne za granicą w 2017 roku tezy o konieczności dekomunizacji. Potwierdził wszystkie tezy rozmówcy, dał się wpuścić dokładnie w każdą pułapkę, zastawioną przez Tima Sebastian. Pokazał, że ewidentnie nie jest przyzwyczajony do rozmowy z dziennikarzem krytycznym, posiadającym swoje zdanie i przy okazji dobrze merytorycznie przygotowanym, poza tym naprawdę fatalnie mówi po angielsku. Nie mam bynajmniej przekonania, że każdy polityk musi to potrafić – te braki jednak pokazują po raz kolejny, jak bardzo nieprawdziwa jest teza o tym, że wysokie zarobki przysługują osobom naprawdę kompetentnym; przypomnijmy, że Morawiecki jako prezes Santandera zarabiał 146 tys. zł miesięcznie, a pierwsza lepsza stażystka w jego ministerstwie wypowiada się zapewne w obcym języku płynniej niż on.
Natomiast jeśli wrócimy do pytania: czy ważniejsze jest prawo czy „dobro narodu”, bądź też, mówiąc inaczej „dobro społeczeństwa” – oczywiście, że prawo nie może stać ponad podstawowymi wartościami; zastępowanie przepisami moralności jest nieprawdopodobnie niebezpieczne. Jednak od podważania roli prawa i państwa jako jego wykonawcy nie są ministrowie, a obywatele i obywatelki. Ludzie mogą sobie pozwolić wobec państwa na więcej niż państwo wobec ludzi, bo z natury i tak panuje nierównowaga sił. Wszystkie w zasadzie wolności, które dzisiaj mamy jako obywatele i obywatelki, wywalczyli nieposłuszeństwem wobec panujących niegdyś zasad nasi przodkowie, bo ich moralność nie zgadzała się z ówczesnym porządkiem. Niektórzy uważali, że nie jest ok, żeby w kopalniach pracowały 8-letnie dzieci, inni (czy raczej – inne), że wykluczanie kobiet z głosowania to niesprawiedliwość. Już niedługo, kiedy skończy się sezon ochronny, sama siądę gdzieś na schodach, żeby sprzeciwiać się nieludzkiemu prawu, pozwalającemu na wyrzucanie człowieka na ulicę jak psa.
Zupełnie inaczej wygląda jednak sytuacja, w której za łamanie prawa zabiera się władza. Oczywiście, Adolf Hitler – skoro o nim chce mówić Morawiecki – wygrał wybory, ale bynajmniej nie był politykiem praworządnym. Żeby zamienić Republikę Weimarską, która mimo wszystko była demokratycznym państwem prawa, w dyktaturę, trzeba było złamać konstytucję, również zresztą uzasadniając to „dobrem narodu”. Jeśli Mateusz Morawiecki chce wyciągnąć z historii III Rzeszy jakąś naukę, niech wie, że to właśnie jemu, jako ministrowi, prawa łamać nie wolno.