Idą bulwarem Stefana Wielkiego w Kiszyniowie krokiem zwycięzców. Potem dumni, zdecydowani, ustawiają się przed frontem budynku mołdawskiego rządu. Dzierżą flagi narodowe. Ale to nie demonstracja patriotyczna czy nacjonalistyczna, jakich wiele: oni, Rumuni, przyjechawszy z kraju sąsiedniego, będą domagać się likwidacji państwa, w którym się znajdują. I nikt im w tym państwie nie odpowie, że to nielegalne czy niewłaściwe.
Mołdawia ma zostać przyłączona do Rumunii, to ich główny i właściwie jedyny postulat. Ma być powtórka sprzed stu lat, gdy Rada Kraju, organ zarządzający autonomicznej Besarabii, zwołany jesienią 1917 r. na fali wstrząsów po rewolucji lutowej, zagłosowała za przyłączeniem tych ziem do Królestwa Rumunii.
Dokładniej rzecz biorąc, sto lat temu bez dwóch dni – manifestacja odbywa się nie w okrągłą rocznicę, a w poprzedzającą ją niedzielę 25 marca, żeby demonstranci spokojnie dojechali do Kiszyniowa, a potem wrócili do domów. Względy symboliczne musiały ustąpić, zdecydowana większość uczestników ma do przebycia daleką drogę. Konferansjer prowadzący zgromadzenie może sobie pozdrawiać „braci Rumunów zza Prutu!”, czyli, wedle rumuńskiej nacjonalistycznej frazeologii, Mołdawian, ale po nazwach miejscowości, które poszczególne grupy wypisały na flagach, orientuję się, że kilkutysięczny tłum przed siedzibą mołdawskiego rządu tworzą w zdecydowanej większości Rumuni z Rumunii.
W ostatnim mołdawskim spisie powszechnym w 2014 r. na pytanie o narodowość padło 75 proc. odpowiedzi „mołdawska” i 7 proc. „rumuńska”. Są też sondaże z pytaniem: czy chciałbyś zjednoczenia Mołdawii i Rumunii? Twierdząco odpowiada w najlepszym razie 20-30 proc. Choć tendencja jest zwyżkowa.
To przecież są Rumuni
– Przecież to są Rumuni. Mówią tym samym językiem, co my, nie ma czegoś takiego, jak język mołdawski. To chyba jasne, że powinniśmy żyć w jednym państwie – oznajmia. – Tu w Kiszyniowie jest nawet teatr Eminescu i pomnik Stefana Wielkiego. Czyli bohaterów też mamy wspólnych.
A czy o wspólnym państwie nie powinni zdecydować sami Mołdawianie?
– Kiedy już będzie jedno państwo rumuńskie, wszyscy na tym skorzystają. Mołdawianie o tym wiedzą, dlatego tylu ludzi stara się o rumuńskie obywatelstwo. Nie wierzę, żeby w sondażach tylu ludzi było przeciw zjednoczeniu. A nawet jeśli… kiedy ono już nastąpi, niezdecydowani się przekonają.
W międzyczasie głos zabiera kolejny mówca: musi dojść do zjednoczenia, bo taka jest prawidłowa historyczna kolej rzeczy. „Ja mówię zjednoczeniu tak – a wy?”. Tłum entuzjastycznie się zgadza.
To samo usłyszę na demonstracji jeszcze kilkanaście razy, ale kiedy jeden z przemawiających spróbuje przywołać jakieś bardziej merytoryczne argumenty, robi się jeszcze bardziej surrealistycznie. Wywód o nieskończonych zaletach państwa rumuńskiego, od wolnych sądów po znakomite uniwersytety, nawet niektórzy manifestanci kwitują uśmiechami i szeptami do sąsiada: no, bez przesady.
Nie o tożsamość chodzi
Najwyższy rangą mówca na demonstracji, były rumuński prezydent Traian Basescu, trzyma się tropów historycznych i symbolicznych. Dziękuje zebranym, że nadal czują się jednością z rumuńskim narodem, chociaż tak wiele zła uczynił im Związek Radziecki, tak bardzo starał się ich odciąć od korzeni.
Ja tymczasem szukam w tłumie mołdawskich uczestników. W parku katedralnym, nieco za głównym zgromadzeniem, znajduję Florina, mieszkańca Ungheni, niedawnego absolwenta filologii angielskiej. Humanista, a więc czy to ze względu na historię i tożsamość przyszedł na demonstrację?
– Może trochę tak, mówienie o tym, że tu jest rumuńska ziemia, nie jest całkiem bez sensu. Kiedy studiowałem w Jassach, nie czułem się jakoś bardzo za granicą – uśmiecha się. – Chociaż jednak wiele nas różni, tu są mniejszości etniczne, inne problemy.
Więc nie, jednak nie o tożsamość chodzi, tylko o to, że w unionizmie widzi Florin ostatnią szansę na ratowanie Mołdawii przed kompletną degrengoladą. – Jeszcze niedawno sądziłem, że korupcja i rozkradanie mienia publicznego się kiedyś skończą, a niepodległa Mołdawia istnieje za krótko, by przyswoić sobie dobre wzorce – mówi. Ale teraz doszedł do przekonania, że przyłączenie się do państwa, które już jest w Europie, to jedyna szansa, by cokolwiek ruszyło z miejsca.
A że Rumunia też nie jest wzorem praworządności i dynamicznego rozwoju? – W każdym razie jest lepsza niż Mołdawia, a jeśli się do niej przyłączymy, to ludzie, którzy dziś żerują na naszym państwie, przestaną być bezkarni – słyszę.
W ocenie stanu swojej ojczyny Florin zgadza się w zupełności z politologami, którzy orzekli: państwo mołdawskie dawno stało się prywatnym folwarkiem jednego oligarchy, krajowa polityka jest na co dzień wielką grą pozorów, teatrem lalek, gdzie główni bohaterowie recytują z góry ustalone kwestie. Vlada Plahotniuka, miliardera i najpotężniejszego człowieka w kraju, Mołdawianie wolą zresztą nazywać Lalkarzem właśnie, unikając wymawiania nazwiska.
Lalkarz przygląda się w milczeniu
Co myśli Plahotniuc o tym, że nawołuje się do likwidacji państwa, gdzie wszystkie instytucje i urzędy – parlament, rząd, sądy, prokuratura, wojsko – obsadził swoimi ludźmi?
Osobiście nie zabrał głosu, bo nie musi, jest tylko przewodniczącym Demokratycznej Partii Mołdawii. Zrobił to za niego człowiek z jego klanu, Andrian Candu, przewodniczący mołdawskiego parlamentu. Konkretnie pojechał 27 marca do Bukaresztu i wziął udział w uroczystym posiedzeniu w rocznicę zjednoczenia, wygłosił nawet przemówienie o doniosłości tej rocznicy. Był u siebie w domu, ma przecież, obok mołdawskiego, także paszport rumuński. Podobnie jak ponad połowa mołdawskich parlamentarzystów, część sędziów Trybunału Konstytucyjnego i były szef mołdawskich służb specjalnych.
Unia Europejska nie zabrała głosu w sprawie coraz jawniejszych wezwań do likwidacji bądź co bądź powszechnie uznawanego państwa.
Bruksela trzyma się linii: Plahotniukowi i jego żołnierzom trzeba wybaczać więcej, nawet grabież funduszy kierowanych na rozwój Mołdawii, bo jeśli się im nie wybaczy, ludzie przestaną wierzyć w Europę i sięgną po alternatywę prorosyjską. Plahotniuc zresztą dba, żeby europejscy przywódcy nie zachwiali się w tym przekonaniu: w ostatnich wyborach prezydenckich pomógł wygrać Igorowi Dodonowi, liderowi Partii Socjalistów Republiki Mołdawii, opowiadającej się za utrzymywaniem dobrych stosunków z Rosją. Potem kilka razy pokazał mu, gdzie jego miejsce; kiedy Dodon kwestionował wysuniętą przez rząd kandydaturę ministra wojny (Eugen Sturza, lat 34, żadnego przygotowania do pełnienia stanowiska), Trybunał Konstytucyjny „uznał go za niezdolnego do pełnienia obowiązków”. Przysięgę ministra Sturzy przyjął przewodniczący parlamentu, potem Dodon wrócił, jak gdyby nigdy nic.
Gdyby Dodon nie był marionetką, godzącą się na swoją groteskową rolę, pewnie wezwałby ludzi do wyjścia na ulicę, a przynajmniej bardziej jasno i stanowczo powiedziałby: to państwo potrzebuje gruntownej zmiany. Ale tego nie zrobił. Tak samo, jak nie zrobił właściwie żadnego poważnego gestu przy okazji marszu unionistów. Trudno za takowy uznać wystawienie w Kiszyniowie bilboardów z napisem „Unioniści przychodzą i odchodzą, a ojczyzna zostaje. Mołdawia ma przyszłość!”.
Nostalgia
– Prezydent Dodon nic nie zrobił, żeby sprzeciwić się unionistom? No nie, tak nie można mówić! Przecież przyjechał do nas, do Bielc, złożył kwiaty przy mogile żołnierzy, powiedział, że trzeba szanować historię, pamięć – tłumaczy mi Natalia, około czterdziestki, obok pomnika-czołgu w drugim co do wielkości mieście Mołdawii. Ona też składa kwiaty, na pytanie, dlaczego jest pod pomnikiem, reaguje zdziwieniem: to takie oczywiste, że 26 marca, w rocznicę wyzwolenia miasta, się tutaj przychodzi!
Żeby dojechać do Bielc z Kiszyniowa, przez dwie godziny jadę marszrutką przez monotonię zaśnieżonych pól, miejscami przerywaną pojawianiem się podupadłych wiosek z rzeźbionymi studniami. Wysiadam na dworcu, który jest równocześnie bazarem: zanim minibus dojedzie do stanowiska, musi przebić się przez plątaninę kiosków, stoisk z ubraniami i budek z jedzeniem. Potem tylko przejść przez nadwątlony przez transformację gospodarczą budynek ze starym dwujęzycznym napisem AutoGara/AwtoWokzał i można przez blokowisko iść w stronę centrum, mijając po drodze jeden z lokali sieci Andy’s Pizza. Też biznes Plahotniuka.
W mieście zamieszkanym niemal po połowie przez Mołdawian i rosyjskojęzycznych (Rosjanie, Ukraińcy plus mniejsze społeczności), po zwolennikach Wielkiej Rumunii ani śladu. Pełno za to nostalgii za przeszłością i patrzenia z nadzieją na wschód. Przy cerkwi Świętych Konstantyna i Heleny, wzniesionej przez Rumunów w okresie międzywojennym, stanęła dosłownie kilka lat temu figura św. Sergiusza z Radoneża, patrona Rusi. W samym centrum wprawdzie urządzono krótką aleję z popiersiami rumuńskich pisarzy i poetów, ale tuż obok z budynku dawnego partyjnego komitetu patrzą Marks, Engels i Lenin. W Kiszyniowie pomnik Lenina zniknął z centrum krótko po 1991 r. – w Bielcach nikt nie widział powodu, by wyrzucić dawnych proroków.
Klasycy marksizmu zwróceni są w tę stronę centrum, którą chwilowo zdominował antyunionistyczny bilboard Dodona. Nie wiadomo za bardzo, po co, w tym mieście to przekonywanie już przekonanych. Gdyby zabłądził tu jeden z rumuńskich autokarów z wczorajszej demonstracji, unioniści mogliby co najwyżej się wściekać, widząc, jak młodzi ludzie, w tym kilkoro w historycznych mundurach, niosą czerwone goździki pod jeden z dwóch pomników wyzwolenia. Aż głupio pytać, czy zastanawiają się nad kondycją swojego państwa i czy gdzieś tam w głębi nie rozważają możliwości zjednoczenia z Rumunią.
– Rumuni to stąd w 1940 r. uciekali, w 1944 r. tak samo – odpowiada mi jeden z uczestników. – Przyłączyli Besarabię siłą, a potem się przekonali, że ludzie ich tu nie chcą. To i nie bronili tej ziemi. Gdyby ją naprawdę kochali, uważali za swoją, zrobiliby inaczej, prawda?
Nawet, jeśli historia – i lokalna, i ta międzynarodowa – była bardziej złożona, w Bielcach tego nie wytłumaczysz. W ostatnich wyborach do rady miejskiej w Bielcach 26 mandatów zgarnęła lewicująca i prorosyjska Nasza Partia. Po trzy – komuniści i socjaliści. Demokratom Plahotniuka starczyło głosów na dwa. Zapewnienia, że integracja europejska rozwiąże problemy Mołdawii, że marsz na zachód skończy z korupcją, odremontuje sypiące się bloki, załata dziurawe drogi i sprawi, że służba zdrowia sama przestanie wymagać leczenia sprawdzają się może w Kiszyniowie. Tutaj nigdy. Nazwisko Plahotniuka, standardowo, nie padnie, ale słyszę: już się integrujemy tyle lat i co? Zrobili coś dobrego ci Europejczycy z Rumunami do spółki?
No dobrze, załóżmy nawet, że to jest integracja tylko z nazwy, a prawdziwa przyniosłaby nam większe korzyści. To dlaczego Europa nie zadba, żeby u władzy byli tacy ludzie, którzy realizują jej prawdziwy program? Skoro „nie da się” tego zrobić, to znaczy, że wcale im na Mołdawii nie zależy.
Już jesteśmy półkolonią
W czasie, gdy Andrian Candu opowiada w Bukareszcie, jak wspaniałym wydarzeniem było przyłączenie Mołdawii do Rumunii, ja brnę przez błota i topniejący śnieg ulicą Columna, zdekomunizowaną Frunzego, do siedziby Partii Socjalistów Republiki Mołdawii. W budynku ruch: unioniści przeszli, na rok można o nich zapomnieć, ale za chwilę wybory na mera Kiszyniowa, partia rzuca wszystkie siły na promocję swojego kandydata Iona Cebana.
Zapewniają, że będą walczyli przeciwko oligarchii, nazwisko Lalkarza przechodzi w rozmowie bez dreszczyku i spoglądania za siebie. Parlamentarzyści Bogdan Ţîrdea i Vlad Batrîncea wyliczają: w rankingach najbiedniejszych państw Europy Mołdawia regularnie ląduje na początku listy, zależnie od metodologii wymieniając się z Ukrainą lub Kosowem. Pierwsze miejsce Mołdawia zajęła jeszcze w dwóch rankingach World Economic Forum: w 2014 r. w zestawieniu krajów z najbardziej skorumpowanym systemem sądownictwa i w 2017 r. na liście państw, gdzie defrauduje się najwięcej funduszy publicznych. Jest co robić, jest co naprawiać.
A w sprawie unionistów rumuńskich, którzy ponieśli prestiżową klęskę, bo grozili ściągnięciem 100 tys. demonstrantów, a było ich dziesięć razy mniej, też nie wolno popadać w hurraoptymizm. Ţîrdea tłumaczy: manifestacja i towarzyszące jej wystawy służyły tylko urabianiu opinii publicznej, wmawianiu tym siedemdziesięciu procentom, które nie chcą zjednoczenia, że tak naprawdę są w mniejszości i nie rozumieją, w którą stronę kraj zmierzać powinien. Prawdziwe manewry odbywają się za kulisami. Jak wtedy, gdy rumuński Banca Transilvania kupił pakiet udziałów największego w Mołdawii Victoriabanku albo wtedy, gdy rumuński Transgaz został właścicielem przedsiębiorstwa zajmującego się w Mołdawii transportem i dostawą gazu. Następne w kolejce mają być firmy energetyczne. Do tego media, w tym kilka kanałów telewizyjnych, a także dzienniki takie jak „Timpul”, „Jurnal de Chișinău” i „Ziarul de Garda”. Ţîrdea nie waha się podsumować: już jesteśmy rumuńską półkolonią.
Diagnoza porażająca, jak chcą socjaliści zareagować? Słucham Ţîrdei i nie do końca wierzę: on, zdeklarowany neomarksista, przekonuje mnie, że kluczem jest budowanie przywiązania do państwa mołdawskiego. Tego samego państwa, którego niewydolność i ruinę przed chwilą sam wykazał…
Tożsamość jest bardzo ważna, mówi Ţîrdea. Dlatego prezydent Dodon zlecił wyprodukowanie i upowszechnianie filmu „Historia Mołdawii”, partia szykuje całą serię inicjatyw uświadamiających, że Mołdawianie to nie Rumuni, nazwa „Mołdawia” jest starsza, a poczucie odrębności nie jest sztuczną kreacją.
Na przykład kiszyniowski radny Nichita Turcan kieruje do miejskiego zarządu transportu pytanie, dlaczego w trolejbusach, zbliżających się do ulicy Antona Crihana, słychać komunikat, iż ten deputowany do Rady Kraju głosował w 1918 r. za przyłączeniem do Rumunii? Czy to są treści, które powinno eksponować się w Mołdawii? Post zbiera owacje w mediach społecznościowych, nawet po tym, gdy inny socjalistyczny działacz przytomnie zauważa, że trolejbusy jednak nie zajmują się pokątną promocją unionizmu – gdy docierają do ulicy rewolucjonisty Siergieja Łazo, też informują pasażerów, kto zacz.
Od połowy kwietnia socjaliści zaczynają organizować wydarzenia związane z Dniem Zwycięstwa, a prezydent Dodon objeżdża kolejne wojenne memoriały. Ciche założenie jest takie: jeśli obchody Dnia Zwycięstwa firmowane przez głowę państwa będą cieszyć się większą popularnością, niż manifestacja pod koniec marca, to znaczy, że unioniści są w odwrocie. Ale druga strona nie śpi: prounionistyczny dziennik „Timpul” intensywnie promuje Constantina Codreanu, kandydata na mera z ramienia Partii Jedności Narodowej. I znowu czytamy: „rozwój Republiki Mołdawii jest możliwy tylko razem z Rumunią. Inne drogi to iluzja„…
Manipulacją w manipulację
Przed wyjazdem z Mołdawii oglądam jeszcze raz dwie strony tożsamościowego medalu – polecaną przez Dodona „Historię Mołdawii” i uliczną wystawę sponsorowaną przez jedno z muzeów w Bukareszcie, poświęconą zjednoczeniu.
Rumuni chętnie opowiadają o tym, jak frakcja unionistyczna w mołdawskiej Radzie Kraju poprosiła w 1918 r. ich kraj o pomoc. Ale już milczą o tym, że największą popularnością w Besarabii cieszyły się partie rewolucyjne, głównie eserowcy, a i do samego głosowania 27 marca 1918 r. można mieć zasadnicze zastrzeżenia. Jak opisał amerykański historyk Charles King, jeden z najlepszych współczesnych badaczy XX-wiecznej Mołdawii, kiedy Rada Kraju podejmowała kluczowe decyzje, jej siedzibę otaczali żołnierze rumuńskiego króla Ferdynanda. Deputowani, głosując pod takim naciskiem za zjednoczeniem, mimo wszystko sformułowali listę warunków, chcieli zastrzec dla Besarabii szeroką autonomię i zagwarantować, że król nie będzie cofał już przeprowadzanej reformy rolnej. W pierwszej chwili warunki przyjęto. Pół roku później, podczas drugiego głosowania, w środku nocy i bez kworum, panrumuniści z nich „zrezygnowali”. Przez cały okres międzywojenny Besarabia pozostawała najbiedniejszą prowincją Królestwa, niepokojoną przez bunty zdesperowanego chłopstwa, prowincją z obowiązującym stanem wyjątkowym i zwiększoną obecnością żandarmerii. Dowiem się o tych buntach z mołdawskiego filmu, tyle, że ich uczestnicy są w nim patriotami swojego kraju, walczącymi o niepodległość.
Nie dowiem się za to z jednej ani drugiej wersji o tym, że w 1918 r. Besarabię ogarniał potężny konflikt klasowy. Bazując tylko na tych dwóch narracjach nie będę mieć pojęcia o skali wystąpień zrewoltowanego chłopstwa, dokonującego w atmosferze upadku Imperium własnej „reformy rolnej” i grabieży majątków uciskających ich obszarników. Nie usłyszę o tym, jak robotnicy, a jeszcze bardziej powracający z rumuńskiego frontu żołnierze z entuzjazmem słuchali bolszewickich i eserowskich agitatorów. O tym, że wojska rumuńskie, w 1918 r. interweniując w Besarabii, nie wypędziły z Kiszyniowa mołdawskich patriotów, a właśnie uzbrojonych rewolucjonistów, „czerwonych”, którzy, opierając się na poparciu rad żołnierskich i robotniczych, w połowie stycznia odebrali Radzie Kraju kontrolę nad miastem.
O tych pamięć dziś zginęła w Mołdawii zupełnie, bo wszystkie siły polityczne zgodne są co do jednego: nie wolno pozwolić ludziom przypomnieć sobie, jak kiedyś się buntowali, marząc o wyzwoleniu społecznym. Niech jedni sądzą, że kraj upada przez oligarchów i integrację europejską, a inni – że przez oligarchów i wpływy rosyjskie. Niech debatują, do utraty tchu, o tym, kim są, niech jedni wierzą, że Mołdawia ma przyszłość, inni, że może i ma, ale jako część Rumunii, a jeszcze inni niech opowiadają się za jakimś wariantem pośrednim, wypowiadając się w sondażach przeciw zjednoczeniu, a potem wyjeżdżając do pracy za granicę, bo przecież w Mołdawii i tak by się jej nie znalazło.
Ale w żadnym wypadku niech nie sięgają po kwestie praktyczne, bytowe, społeczne, codziennie. Niech trwają w oglądaniu spektaklu pozorów, zamiast wedrzeć się na scenę i wziąć sprawy w swoje ręce.