Jest taki trend na polskiej lewicy, który proponuje, by krytykę obozu władzy skupić dziś na sytuacji epidemicznej. Dlaczego nawet ona nie wydaje się PiS-owi wystarczająco szkodzić, pomimo iż sposób zarządzania kryzysem zdrowia publicznego jest tak niekonsekwentny i chwilami niepoważny, że w oburzeniu połączył wrogie sobie obozy, zwolenników i przeciwników pandemicznych lockdownów?
Czy skupienie większej uwagi na krytyce tego właśnie obszaru działania rządu – lub robienie tej krytyki lepiej – mogłoby być tym, co faktycznie zmiecie Prawo i Sprawiedliwość oraz przeobrazi układ i dynamikę sił w polskim polu władzy, niezmiennie i szkodliwie zamrożonym wokół osi sztucznego konfliktu między dwiema prawicami?
Polska ma jedne z najwyższych w Europie statystyk zgonów nadmiarowych, tzn. przewyższających liczbę zgonów w „normalnych” latach, zmarłych niekoniecznie na COVID-19, ale w konsekwencji paraliżu służby zdrowia, braku dostępu do opieki medycznej w związku z innymi schorzeniami, ale bez wątpienia także z takich powodów jak samobójstwa czy skutki alkoholu i innych substancji, których nadużywaniem reagowali na traumę lockdownów. Mowa łącznie o grubo ponad stu tysiącach ludzkich istnień, które statystycznie rzecz ujmując nie powinny były jeszcze zgasnąć.
Inaczej niż za swoich pierwszych rządów, od 2015 PiS okazuje się znacznie bardziej odporny na najbardziej nawet uzasadnioną krytykę. Nieudolna, męcząca wszystkich polityka, zamykanie każdej niemal (z wyjątkiem 500+) obietnicy mniejszym lub większym rozczarowaniem – pomimo cyklicznych fal podniecenia w szeregach liberalnej opozycji, że tym razem to już nieuchronny koniec PiS-u i Kaczyńskiego, w decydujących momentach nic nie wydaje się ostatecznie wysadzać PiS z siodła. Co, jeśli tak samo będzie ze skutkami pandemii? A jeśli tak będzie, to dlaczego?
Koronawirus, Polska, Europa
Stanowiący wyborczy „target” PiS-u Polacy poza wielkimi ośrodkami miejskimi mają zwykle dość krewnych i znajomych zmuszonych przed laty do emigracji za chlebem, by móc porównywać polskie doświadczenia z ich opowieściami z innych krain. Ku ich wysłuchiwaniu, przez wiele miesięcy skazani na interakcje głównie online, mieli na dodatek więcej okazji i czasu niż zazwyczaj. Każdy o tym rozmawiał i gromadził swoją prywatną wiedzę, niezależnie od tego, jak skąpo polskie media (rządowe i liberalne) dawkują mu informacje ze świata.
Polacy często wiedzą więc, że nieskoordynowane, chaotyczne reakcje, kompletna nieumiejętność sensownego i spójnego zapanowania nad sytuacją na czas – to wszystko było w Europie normą raczej niż wyjątkiem. Politykę PiS charakteryzowała w odczuciu wielu co najwyżej nadwyżka bałaganu cechującą „z natury” wszystko, co polskie. Wymieniali się przykładami absurdalnych przepisów wprowadzanych pod pozorem „walki z pandemią”, tu i tam. W Polsce był zakaz wychodzenia do lasu, a w Hiszpanii na plażę – choć dziś możemy bezpiecznie zakładać, że więcej sensu miałby nakaz, nie zakaz, wychodzenia i do lasu, i na plażę, gdzie tylko są one dostępne. Plaże nie okazały się ogniskami epidemii; świeże powietrze i aktywność fizyczna wzmacniają odporność; otwarte, przedmuchiwane wiatrem przestrzenie sprzyjają rozpraszaniu i neutralizowaniu wirusa, który – jak dziś wiemy – najsprawniej się przenosi w zamkniętych pomieszczeniach, metodą „aerozolową”. W Polsce wprowadzono zakaz wypuszczania dzieci z domu, a w Holandii mój chyba ulubiony (bo szczególnie absurdalny) zakaz gry w piłkę nożną i koszykówkę dla osób powyżej 27 roku życia.
Polacy opowiadali sobie o politykach zaprzeczających własnym słowom sprzed tygodnia, zmieniających sposoby liczenia rozmiarów pandemii w zależności od bieżących potrzeb politycznych.
W neoliberalnym zamordyzmie Emmanuela Macrona we Francji nakaz zasłaniania twarzy w miejscach publicznych wprowadzono nie znosząc najpierw obliczonego na prześladowanie muzułmanek i uczestników protestów społecznych wcześniejszego zakazu zasłaniania twarzy – obydwa w mocy jednocześnie. Szkoły zamknięto w czasie pierwszego lockdownu, gdy obowiązująca doktryna koronawirusa mówiła jeszcze, że dzieci go nie roznoszą, a kiedy już wiadomo było, że też roznoszą, to zostawiono je otwarte.
W Holandii testowano wyłącznie ludzi mających już „odpowiednie” objawy – sama obawa nie kwalifikowała, pomimo iż neoliberalny premier Mark Rutte i jego komisarz pandemiczny Hugo de Jonge zapewniali, że służba zdrowia jest w stanie z dnia na dzień podwoić liczbę wykonywanych testów. Młodzi ludzie zwykle nie chorowali, koronawirus przelatywał przez nich bezobjawowo, więc nie byli testowani. Kiedy latem bieżącego roku zaczęto wreszcie luzować obostrzenia i zezwolono dwudziesto- i trzydziestolatkom na powrót do barów, nocnych klubów i na koncerty, pod warunkiem, że są zaszczepieni i/lub przetestują się dzień czy dwa przed imprezą na koronawirusa, testami objęto jednym ruchem ręki cały segment populacji zupełnie z nich wcześniej wyłączony i na tej podstawie wkrótce ogłoszono „dramatyczny skok liczby przypadków”. A była to przecież logiczna i łatwa do przewidzenia zmiana w statystykach wywołana zmianą metody, de facto nawet przedmiotu badania. Nie nastąpił znaczący wzrost ani liczby zgonów, ani hospitalizacji. Po półtora roku statystycznego chaosu, w toku którego „przypadki” i zachorowania stosowano wymiennie, a także przyzwyczajono nas do dziwacznego konceptu „chorych bezobjawowo”, tyle wystarczyło, żeby nie pozwolić panice tak całkiem umrzeć i odpalić protokół dyskretnego przygotowywania nas na możliwość (konieczność?) kolejnych lockdownów. Na początek przywrócono… zakaz tańca, serio.
Wielu Polaków może więc mieć wrażenie, że ich rząd stosował w zasadzie te same instrumenty, tak samo mętne i budzące polityczne, pragmatyczne i logiczne wątpliwości, co większość europejskich rządów, co najwyżej wdrażając je w nieco bardziej „polski” sposób. Mają wrażenie, że rząd dał ciała, ale wiedzą, że prawie każdy rząd w Europie dał ciała. Polski jedne rzeczy zrobił gorzej niż inne rządy europejskie, ale inne lepiej. Szczepienia ruszyły w Polsce szybciej i sprawniej niż we Francji czy Holandii. Moi przyjaciele i krewni w Polsce byli zaszczepieni na długo wcześniej, niż ja w Holandii poznałem w ogóle możliwe terminy własnego szczepienia. Skierowane na domową samoizolację osoby chore w Polsce mogły przynajmniej liczyć na kontakt telefoniczny z personelem służby zdrowia, co nie było wcale normą na całym kontynencie. Znajomej tutaj w Amsterdamie powiedziano tylko „nie wychodzić z domu przez dwa tygodnie” i nikt się już później nią nie interesował (nie mówiąc o tym, że nikt nie zbadał jej sąsiadów, co byłoby odruchowym działaniem każdego systemu reagowania w Azji Wschodniej). I tak dalej.
Neoliberalna katastrofa
Śmiertelne żniwo lat 2020 i 2021 w Polsce jest skutkiem nie tylko samego koronawirusa, nawet pośrednio (paraliżu służby zdrowia). Jest skutkiem także tego, że pandemia nałożyła się na zastaną rzeczywistość. Na społeczeństwo, w którym wiele problemów piętrzyło się i kumulowało już od dawna, przez trzy dekady neoliberalizmu. Polacy są bardziej podatni na kryzys zdrowia publicznego, bo są społeczeństwem wyjątkowo zaharowanym i zestresowanym, przez to wyniszczonym, fizycznie słabszym, na starcie w gorszym zdrowiu. Regularne nadgodziny, czas marnowany na dojazdy do pracy i z powrotem w kraju z upadłym transportem publicznym, opieka nad dziećmi w kraju bez adekwatnych rozwiązań systemowych – wszystko to powoduje, że miliony ludzi w Polsce nie mają nawet kiedy myśleć o swoim zdrowiu, dopóki się ono nie zawali. A kiedy się zawali, są skazani na służbę zdrowia, która przez trzy dekady ulegała neoliberalnemu długofalowemu demontażowi i utrudniającemu uniwersalny dostęp do niej urynkowieniu.
To prawda, że PiS miał dość czasu u władzy, by zacząć zmieniać neoliberalny paradygmat głodzenia i pełzającej komercjalizacji służby zdrowia, gdyby miał takie intencje. To prawda, że nie miał takich intencji. Ale paradygmat ten obowiązywał w Polsce od samego początku restauracji kapitalizmu i wszystkie rządzące w tym okresie partie polityczne, z prawa i nominalnego lewa, pisały kolejne rozdziały tej samej opowieści. Na płaszczyźnie odpowiedzialności systemowej Polacy niekoniecznie mają poczucie, że PiS ponosi odpowiedzialność większą niż inne siły polityczne ostatniego trzydziestoparolecia. Nie mają też Polacy powodów, by zakładać, że jedyna realna dziś alternatywa na scenie politycznej, czyli „liberałowie”, zrobiłaby coś lepiej. Powracający na białym koniu Donald Tusk, w momencie społeczno-ekonomicznym, kiedy odpowiedzialnym rozwiązaniem na teraz byłoby dalsze zwiększanie wydatków publicznych, ogłasza, że problemem dziś jest dług, czyli: trzeba oszczędzać, zwijać państwo zamiast je rozwijać.
Ale problem jest nawet jeszcze głębszy. Nie chodzi tylko o to, że po trzydziestu z hakiem latach neoliberalizmu realizowanego przez wymieniające się partie polityczne Polacy nie wierzą, że któraś z nich mogłaby coś zrobić naprawdę inaczej i lepiej na polu ochrony zdrowia nas wszystkich i ratowania życia tych, którzy tego potrzebują. Chodzi o to, że Polacy nie wierzą nawet, że życie jest w takim sensie w ogóle polem działania polityki, polem, na którym manifestują się skutki wyboru takiej czy innej ścieżki politycznej. Polacy uważają, że polityka to tylko wizerunkowy konkurs o stołki, a o naszym życiu decydują siły quasi- lub całkiem nadprzyrodzone: Bóg, Rynek, Matka Natura. Neoliberalna indoktrynacja, uskuteczniana w Polsce tak długo przez zjednoczony front mediów, szkoły, uniwersytetu i Kościoła, a zapoczątkowana przecież już przez opozycję „demokratyczną” w schyłkowej PRL, sprawiła, że Polacy o zdrowiu myślą w kategoriach dopustu bożego, jednostkowego fuksa, wyroków genetycznych i własnej zaradności. Nie pamiętają, lub wstydzą się pamiętać, że w lepszym świecie można by je pomyśleć jako sprawy polityczne.
Lewica i pandemia
Pandemia wprawiła ogromną część lewicy w Polsce w podniosłe poczucie, że oto wreszcie zdrowie nas wszystkich stało się znowu przedmiotem realnej polityki, w której inne ścieżki są możliwe i wreszcie dyskutowane. Jej maślane spojrzenie dowody wypatrzyło tam, gdzie jej większość wypatruje źródeł wszelkiego piękna i dobra: w Europie, tej przez bardzo duże E. Na całym wszak kontynencie rządy odkryły, że jednak mają pieniądze. Jest to jednak niebezpieczne złudzenie, gdy u władzy niemal wszędzie są nasi polityczni wrogowie i wszelkie odpowiedzi na kryzysową sytuację realizowane są przez klincz lub sojusz neoliberałów i populistycznej/skrajnej prawicy.
Lewica przylgnęła do tej fantazji zamiast przytomnie obserwować, że władcy naszego kontynentu odpalili „pakiety”, „tarcze” i nauczyli się nagle „drukować pieniądze” nie dlatego, że przemówił do nich duch Keynesa, a oni mu uwierzyli. Zrobili to w pierwszej kolejności ze strachu: żeby utrzymać się u władzy. Kiedy kurz opadnie, z rachunkiem za to wszystko zrobią dokładnie to samo, co z poprzednim, za kryzys finansowy 2008 roku: wyślą go nam, nie Jeffowi Bezosowi.
Na napięcia generowane przez nierówną dystrybucję kosztów pandemii i lockdownów wybranych jako główna metoda walki z nią niepokojąco duża część polskiej lewicy odpowiedziała na dwa sposoby potencjalnie samobójcze dla lewicy. Obydwa będą miały w tym swój udział, jeśli nawet pandemiczny chaos i kolejne sto tysięcy nadmiarowych zgonów nie pogrążą PiS.
Zakaz myślenia
Pierwszy z tych dwóch sposobów to rozciągnięcie czy też odtworzenie neoliberalnej logiki TINA („There Is No Alternative”, „nie ma alternatywy”) na polu dyskusji o polityce pandemicznej. Możliwość dyskusji nad możliwymi scenariuszami działania została natychmiast pogrzebana bezwarunkowym zakazem myślenia na temat niekończących się lockdownów, których jedynie-słuszność uzyskała status dogmatu. Lockdowny w nieskończoność, z czasem połączone z godzinami policyjnymi i absurdalnie surowymi represjami za ich naruszanie, stały się synonimem walki z pandemią i długo (do wprowadzenia szczepień) jej niemal jedynym w Europie instrumentem.
Lewica swoją wiarę w niekwestionowalność lockdownów oparła na fantazji, że lockdowny uderzają w elity neoliberalnego kapitalizmu, co niewątpliwie nie przestaje bawić Jeffa Bezosa. Tymczasem w rzeczywistości po okresie potykania się o własne nogi miażdżąca większość neoliberalnych elit w Europie i Ameryce Północnej wybrała ostatecznie lockdowny – i znakomicie na nich wyszła. Lockdowny nie tylko nie zagroziły neoliberalizmowi, ale umożliwiły chyba najbardziej błyskawiczny transfer bogactwa w górę w dotychczasowej historii neoliberalizmu, prawdziwy Blitzkrieg.
Czy dzieciom długotrwałe uwięzienie w czterech ścianach nie zaszkodzi bardziej – i bardziej masowo – niż ten wirus? Co takiego zmienia się w biologii tego wirusa lub w ludzkim organizmie akurat w wieku 27 lat, że akurat wtedy gra w piłkę staje się zagrożeniem dla zdrowia organizmu i społeczeństwa? Kiedy poznamy kompletne statystyki samobójstw w Europie w 2020 roku? W Japonii, pomimo iż tamtejsze lockdowny były w porównaniu z Europą wyjątkowo ograniczone, ich liczba po raz pierwszy od kilkunastu lat podskoczyła (po raz pierwszy głównie wśród kobiet), i to tak, że w samym tylko październiku życie odebrało sobie więcej osób niż przez cały rok zmarło na COVID-19. Ile z pandemicznych restrykcji wykorzystywało tylko sytuację, żeby spacyfikować protesty społeczne lub przetestować, jak daleko posuniętą, arbitralną redukcję praw zachodnie społeczeństwa są gotowe zaakceptować, jeśli tylko rządzący powołają się na odpowiednio straszne niebezpieczeństwo?
Czy takie i inne pytania nie są prawomocne, podstawne? Różne mogą być na niektóre z nich odpowiedzi, ale na polskiej lewicy postanowiono szeroko zakazać ich zadawania, szastając ekskomuniką pod postacią łatki „foliarza”.
Zarobiliby ją pewnie nawet Antoine Flahault i Benjamin Bratton, gdyby byli Polakami, bo ich podejście jest wystarczająco zniuansowane, żeby nie oznaczało znaku równości między walką z chorobami i masowymi aresztami domowymi całych społeczeństw na dwa lata. Obaj są zwolennikami konieczności podejmowania zdecydowanych środków. Pierwszy, francuski epidemiolog, autor książki Covid: le bal masqué („Covid: bal maskowy”), broni ogólnej racjonalności redukcji kontaktów międzyludzkich, mimo wszystko nie ukrywa swojego niezrozumienia dla niekonsekwencji, której nie da się wytłumaczyć niepełnym, a potem zmieniającym się stanem wiedzy na temat wirusa. Takie środki jak zamykanie lub niezamykanie szkół stosowano wbrew stanowi wiedzy w momencie ich stosowania. Do dziś w wielu krajach obowiązują przykazania kompulsywnego mycia rąk co kwadrans, pomimo iż od roku wiadomo, że SARS-CoV-2 nie przenosi się w ten sposób. Drugi, autor książki The Revenge of the Real („Zemsta Realnego”), amerykański socjolog i teoretyk bezceremonialnie krytyczny wobec niesławnych pandemicznych interwencji Giorgio Agambena, orędownik „pozytywnej biopolityki”, uważa, że lockdowny, na pewno na początku, smutną koniecznością, ale nie tylko nie są „naturalną”, obiektywną” metodą walki z chorobami – były wprost porażką Zachodu. Zwłaszcza to, że ciągną się tak długo.
Obaj kwestionują niektóre z kluczowych tez kolportowanych przez pandemiczną policję myśli. Np. tę, że europejskie lockdowny naśladują udane rozwiązania z Azji Wschodniej, gdzie to one właśnie zdusiły wirusa, a jeżeli coś w Europie zrobiliśmy żle, to to, że lockdowny były nie dość twardzielskie. Ani Chiny, ani Wietnam, ani Tajwan, ani Korea Południowa nie traktowały lockdownów jako sposobu walki z epidemią per se. Jako cel lockdownów deklarowały jedynie kupowanie czasu, w którym przygotowały cały arsenał innych środków. I dlatego też ich lockdowny trwały bez porównania krócej, a większość z nich była mniej (a nie bardziej) uciążliwa niż te w Europie – zwykle nie obejmowały całych państw a nierzadko jedynie dzielnice miast w oparciu o precyzyjne śledztwa epidemiczne.
Życzenia śmierci
Drugi ze sposobów, w jakie reaguje lewica – uwiedziona w tę stronę przez media „liberałów” – jest równie autorytarny jak ów zakaz myślenia. Polega on na agresywnej dehumanizacji i życzeniu cierpienia, choroby, śmierci, dołów z wapnem niekoniecznie nawet przeciwnikom, a czasem tylko niewystarczająco entuzjastycznym zwolennikom szczepień.
Teraz, kiedy mamy za sobą akty realnej przemocy „antyszczepionkowców” na punkty szczepień i ich personel (niewykluczone, że zorganizowane w rzeczywistości na polityczne zamówienie przez jakieś formacje skrajnie prawicowe) dehumanizacja oraz akceptacja dla języka, w którym życzy się śmierci nawet dzieciom kogoś, kto się jeszcze nie zaszczepił, będą racjonalizowane jako „zrozumiała odpowiedź” na tamtą przemoc. Problem w tym, że ten język i życzenia śmierci i cierpienia są starsze niż niedawne zamachy „antyszczepów”. W soszialach „oświeceni” dawno już tak samo szli na noże. Początki dehumanizaującego języka po stronie „oświeconych” sięgają pierwszego lockdownu, kiedy w dobrym tonie szybko się zrobiło organizować fejsbukowe nagonki na każdego, kto na chwilę zdjął maskę, bo nic przez nią nie widział w zaparowanych okularach, albo zapomniał umyć ręce po raz czterdziesty siódmy danego dnia. (Teraz, kiedy wiadomo już, że mycie rąk jest bez znaczenia dla tego wirusa – czy ktoś przeprosił swoje ofiary?)
Nie każdy, kto się jeszcze nie zaszczepił albo ma obawy, jest „antyszczepem” i „foliarzem”. Nie każdy jest reakcyjnym wrogiem Oświecenia. Kolorowe pielęgniarki w USA boją się, bo pamiętają, co takim jak one ufundowane na rasizmie państwo w przeszłości robiło pod pozorem nauk medycznych i innych. Mam w Paryżu inteligentnego, wykształconego przyjaciela, który szczepienie miał już zaplanowane, ale anulował i już się szczepić nie zamierza, bo uznał, że neoliberalny, coraz bardziej autorytarny reżim Macrona rozgrywa to jako pretekst do odpalenia kolejnych instrumentów segregowania populacji i różnicowania dostępu do praw. Będąc arabskiego pochodzenia, mówi o czymś, czego na własnej skórze doświadcza całe życie. Jego odmowa szczepienia jest gestem politycznego oporu w rzeczywistości społecznej, która jest trochę bardziej skomplikowana niż komiksowa fantazja o starciu „oświeconych” z „foliarzami”. Mam kilkoro przyjaciół, którzy wzięli w życiu prawie wszystkie szczepienia, starannie szczepili się przed podróżami w inne strefy klimatyczne, ale tym razem się jednak boją, i wcale nie z wrogości wobec nauki. Pamiętają niegdysiejsze grzechy producentów niektórych z tych preparatów. Są zaniepokojeni niespójnością towarzyszącej im narracji – i mówię tu o tej oficjalnej, pochodzącej z instytucji publicznych, „poważnych” mediów, a nawet z samych tych farmaceutycznych korporacji.
A czy jest ona spójna? Bądźmy szczerzy i zróbmy sobie szybki recap. Szczepienia zapobiegają zakażeniu. No może nie zakażeniu, ale transmisji. Nie zapobiegają, co prawda, transmisji, ale przynajmniej ją zmniejszają. Chyba jednak nie zmniejszają transmisji, ale zapobiegają ciężkiemu przebiegowi. Działają tak samo dobrze na wszystkie warianty koronawirusa. Zakażenia znowu rosną, pomimo masowych szczepień, bo na ten nowy wariant działają tak sobie. Nawet jeżeli nie zatrzymują transmisji, to nie choruje się już potem ciężko, więc będzie można wrócić do w miarę normalnego życia. Albo nie, nawet mimo szczepień czekają nas i tak kolejne lockdowny. To wszystko w niewiele ponad pół roku. Wszystkie te twierdzenia nie mogą być prawdziwe jednocześnie, a jeżeli ich zmiany oddają zmieniający się stan wiedzy, to nieprawdziwa była unosząca się nad nimi wszystkimi metanarracja, że dokładnie i do końca wiemy, jak działają.
Czy więc naprawdę aż tak trudno po ludzku zrozumieć tych, którzy się obawiają? Czy obawiają się, bo nie potrafią myśleć krytycznie, czy dlatego, że właśnie próbują to czynić w tym narracyjnym chaosie? W braku zaufania do tych szczepień, skrzyżowany z cynicznymi manipulacjami reakcjonistów, artykułuje się – chcemy tego czy nie, i nie tylko w Polsce – brak zaufania do neoliberalnych elit oraz namaszczanych przez nich telewizyjnych ekspertów, którzy w minionych dziesięcioleciach zajmowali się głównie legitymizowaniem posunięć tych elit i ich interesów. Czy ten brak zaufania jest niezasłużony? Czy lewica może sobie pozwolić na to, by jej się nie chciało go rozumieć?
Sam jestem już podwójnie zaszczepiony, ale nie życzę nikomu, kto ma opory, cierpienia i śmierci, nie cieszą mnie wymierzone w nich gesty pogardy, nie wierzę też, że można coś politycznie lewicowego wygrać podążaniem tą ścieżką. Ludzie mają obawy i fiksacje, czasem słuszne, czasem nie, ale zwykle z czegoś społecznego wynikające.
Te dwie koleiny – bezkrytyczny zakaz myślenia o alternatywach wobec lockdownów i „obostrzeń” z jednej oraz pogarda i dehumanizowanie ludzi po drugiej stronie sporu, a czasem po prostu niewystarczająco entuzjastycznie po tej samej stronie, albo nieprzekonanych do żadnej ze stron – to autorytarna, wykluczająca, sadystyczna kultura, która ostatecznie służy tylko prawicy takiej jak PiS i prawicy jeszcze gorszej: jest ich wymarzonym środowiskiem, środowiskiem dla ich rozkwitu. Zbyt wielu na lewicy znajduje w tych rytuałach gnębienia ośmieszania „foliarzy” poczucie własnej moralnej wyższości, nie zauważając, że tak naprawdę kompensuje polityczną niemoc własnej formacji, podpinając się na chwilę pod cudzą siłę. Nie zauważając, że nie tyle nawet gra na polu ustawionym przez prawicę, co sama ustawia to pole coraz bardziej w interesie prawicy.
Trzeba się ocknąć z tego amoku i pomyśleć to wszystko inaczej. Ktoś, komu dopiero co życzyłeś śmierci, i to razem z dziećmi, nie będzie potem słuchał twoich racjonalnych argumentów przeciwko partii rządzącej. Ktoś, komu zabroniłeś pomyśleć alternatywy w tej sprawie, „bo autorytety”, nie da się przekonać do możliwości alternatyw na poziomie całego systemu, w jakim żyjemy.