Takie wrażenie mogło powstać po lekturze zamieszczonego na naszych łamach artykułu Dominika Pieniądza Ręce precz od Katalonii!, w którym autor przekonuje, że Hiszpania jest w zasadzie ciągle frankistowska. To w imię walki z tym faszyzmem i prawa do samostanowienia należy popierać demokratyczną Katalonię, walczącą o wolność – wywodzi. Zachwyca się Demokratycznym Tsunami – jednym z nieformalnych ruchów niepodległościowych, by podkreślać „oddolność” katalońskiego separatyzmu. Ręce opadają przed tak prostym widzeniem sytuacji.
Katalonia dzieliła nieszczęście dyktatury Franco z resztą Hiszpanii i z całą resztą odzyskała wolność po jego śmierci. Już w 1977 r. region uzyskał autonomię, jeszcze przed uchwaleniem nowej, demokratycznej hiszpańskiej konstytucji, zaakceptowanej masowo zarówno przez Katalończyków, jak i resztę Hiszpanów. Również nowy hiszpański kodeks karny z 1996 r. został w całości zaakceptowany przez katalońskich deputowanych. To na podstawie obu tych powszechnie przyjętych dokumentów madrycki Sąd Najwyższy skazał ponad tydzień temu katalońskich polityków na kary więzienia, dużo niższe zresztą, niż domagała się prokuratura. I konstytucja, i kodeks karny stanowią, że dzielenie kraju nie wchodzi w grę. Ten sam sąd jednogłośnie przyznał rację premierowi Sanchezowi w kwestii wyrzucenia grobu gen. Franco z mauzoleum Doliny Poległych. Czy da się go zatem nazwać „faszystowskim”?
W ubiegłym wieku, po transformacji ustrojowej, kataloński ruch niepodległościowy był zupełnie marginalny, popierało go nie więcej niż trzy proc. Katalończyków. Dziś ideę separacji popiera – według ostatniego sondażu zamówionego przez proniepodległościowe władze autonomiczne – nieco ponad 44 proc. Równocześnie ponad 48 proc. chce zostać w Hiszpanii. Zmiana zdania, do której przecież każdy ma prawo, nie następowała jednak „oddolnie”, lecz była systematycznie promowana przez rządzącą prawicę – począwszy od długoletniego przewodniczącego autonomicznego rządu Jordiego Pujola po Artura Masa z nacjonalistyczno-liberalno-chadeckiej partii CDC i później Carlesa Puidgemonta z tej samej partii o zmienionej nazwie (PDeCAT). Dwaj pierwsi grali na strunie niepodległościowej, by przykryć swe liczne przekręty finansowe. Co do tego zgadzają się na ogół sami Katalończycy.
Osiedle za bramą
Nikt, kto przekonywał do niepodległości, nie był niepokojony, gdyż żył w warunkach wolności politycznej i kulturowej, w ramach liberalnej demokracji współczesnej Hiszpanii. To prawda, że Katalonia dysponuje głęboką kulturą demokratyczną: jest republikańska, odrzucała frankizm i w pierwszej połowie ub. wieku była sceną wspaniałych doświadczeń rewolucyjnych, które mocno wpisały się w kolektywną pamięć. Ale spójrzmy na wyniki ostatnich wyborów do władz autonomii (z grudnia 2017 r.): najwięcej głosów zdobyła prawica (niepodległościowa lub lojalistyczna). Jeśli katalońska lewica niepodległościowa myślała, że odgrodzenie się od reszty Hiszpanii pozwoli jej zdobyć władzę, to się pomyliła. Wszystkie partie lewicowe straciły wyborców.
Dzieje się tak, gdyż aspiracje niepodległościowe w Katalonii nie mają nic wspólnego z lewicą. Tak utrzymuje np. Nicolas Sartorius, który nieco więcej wie od Dominika Pieniądza, bo spędził lata w więzieniach Franco jako szef partii komunistycznej. Nie potrzeba tu zresztą żadnych autorytetów: u podstawy aspiracji niepodległościowych Katalonii leży jak najbardziej prawicowy postulat zatrzymania dla siebie całości podatków tego najbogatszego regionu Hiszpanii. To do tego jest potrzebna kolejna granica w Europie. To całkowicie sprzeczne z podstawowymi wartościami lewicy – solidarności i dystrybucji bogactw. Dlatego też Podemos, jak i inne partie lewicowe lub nawet para-lewicowe w Hiszpanii mówią „nie” katalońskiej niepodległości. Można ją widzieć jako „samostanowienie”, ale też jak banalne osiedle dla bogatych otoczone murem, by się z uboższymi nie mieszać.
Kwestia ego
To ciągle partia Pujola-Masa-Puigdemonta dyktuje życie polityczne w regionie, ani trochę nie obawiając się lewicowego zagrożenia dla swej władzy. Obecny przewodniczący katalońskiego rządu autonomicznego Quim Torra został wyznaczony przez Puigdemonta, z ramienia ugrupowania konserwatywno-neoliberalnego, które rządziło przecież przez dziesięciolecia. Przypomnijmy, że skandalom korupcyjnym towarzyszyła wtedy bardzo rygorystyczna polityka budżetowa nakierowana wyłącznie na lokalną burżuazję, jak zwykle kosztem nizin społecznych. I dzisiaj w katalońskim parlamencie ludzie tego pokroju stanowią większość. Odnowili swój wizerunek dzięki zmianie nazwy partii i przede wszystkim dzięki „heroicznej”, „jednoczącej” narracji niepodległościowej, która pozwoliła zapomnieć o niedawnym bagnie politycznym.
Dyskurs „jesteśmy inni”, „bardziej przedsiębiorczy” (niż reszta Hiszpanii), wręcz „lepsi”, więc zasługujemy na zatrzymanie całości naszych podatków, tak podziałał na ego katalońskiej klasy średniej, że sytuacja znalazła się w całkowitym impasie. Spowodowała prawdziwy dialog głuchych, jeśli można jeszcze mówić o jakimkolwiek dialogu między katalońskimi a hiszpańskimi władzami. Już samo to robi się niebezpieczne.
Owszem, katalońska prawica jest nieco mniej archaiczna niż hiszpańska, lecz jej radykalizacja, również z okolicznościową pomocą haseł lewicowych, powoduje radykalizację i wzmocnienie skrajnej prawicy hiszpańskiej i prawicy w ogóle, o czym łatwo będzie można się przekonać po wyborach za niecałe trzy tygodnie. Nacjonalizmy poddane konkurencji zawsze dążą do starcia, co źle wróży zarówno Katalonii, jak i Hiszpanii jako całości.
Na dole, po prawej
Wielu z nas woli widzieć kataloński separatyzm poprzez działania lokalnej radykalnej lewicy, czy cokolwiek mglistą legendę „lewicowej” Barcelony. No to spójrzmy na wyniki tegorocznych, majowych wyborów lokalnych, które odbywały się razem z europejskimi: katalońska „prawdziwa” lewica poniosła klęskę, wygrały partie establiszmentowe. Antykapitalistyczna CUP (Kandydatura Jedności Ludowej) straciła 50 tys. głosów… Bardziej politycznie wypośrodkowana Ada Colau pozostała burmistrzynią Barcelony, ale cudem, bo i jej straty były znaczne. Podemos stracił 6 na 7 miast, w których rządził. W 2011 r. ruch Oburzonych straszył, że katalońska lewica znajdzie się „na dole po prawej”, jak toalety w barcelońskich barach, jeśli nie przyłączy się do Oburzonych i da się nabrać na niepodległość. Dziś ugrupowania, które identyfikowały się wtedy z Oburzonymi same znalazły się na tej pozycji. Narracja narodowa, tożsamościowa wygrywa.
Katalonia znalazła się dziś w centrum hiszpańskiej kampanii wyborczej. Premier Sanchez z socjaldemokratycznej PSOE, oskarżany przez prawicę o zbytnią „miękkość” w „zaprowadzeniu porządku”, traci w sondażach, jak i Podemos, który próbuje w tej kwestii jakiejś ambiwalencji. Szanse na zwycięstwo lewicowej koalicji spadają każdego dnia, za to skrajnie prawicowy, nacjonalistyczny Vox sukcesywnie idzie do przodu, by wyjść z politycznego marginesu. Nawet skompromitowana prawica z Partii Ludowej znacznie powiększy swój stan posiadania. Można podziwiać determinację i zaangażowanie tej części Katalończyków, która dąży do separacji, ale generalnie nie ma się z czego cieszyć.