Jeśli jakieś widowisko polskiej produkcji prezentuje na tle Europy gorszy poziom od piłkarskiej Ekstraklasy i filmów Patryka Vegi, to są to debaty przedwyborcze. Od czasu gdy w 2007 roku Tusk popisowo rozdupczył Kaczyńskiego, nie mieliśmy ani jednego starcia kandydatów, które można by oglądać bez zażenowania. Najwięcej emocji budzą polityczne osobliwości (Kowalski, Krzekotowska, Żółtek, Tanajno) albo nowe twarze. Kiedyś Zandberg, ostatnio Witkowski.
Świeżość politycznej fizjonomii Witkowskiego może budzić pewne wątpliwości, szczególnie jeśli chodzi o mieszkańców Poznania. Plakaty wyborcze pana-tajemniczego-uśmieszka to dla mnie wspomnienie rozciągające się od epoki gówniarskiej po czasy (post)studenckiego aktywizmu politycznego. To spojrzenie łypiące z bilbordów przy okazji każdej kampanii wyborczej. Mówiliśmy o nim „wieczny kandydat”, zastanawialiśmy się, czy to ambicja, czy może nerwica kompulsywna. Witkowski próbował wszędzie i zawsze. Wybory do Sejmu przerżnął cztery razy, raz koło nosa przeszedł mu Senat, poległ też w boju o Parlamenty Europejski w zeszłym roku. Małe sukcesy osiągał jedynie na podwórku lokalnym – był radnym i wiceprzewodniczącym sejmiku wielkopolskiego. Żartowaliśmy, że brakuje mu tylko kampanii prezydenckiej. No i żarty się skończyły. Himalaista, który w każdym sezonie atakuje szczyty w Karakorum, mimo, że w całej karierze zdobył tylko Śnieżkę, teraz rozpoczął atak na Everest.
Wiecie, dlaczego o tym wspominam? Nie dlatego, że zależy mi na ośmieszeniu Waldemara Witkowskiego. Nie zamierzam też wrzucać gówna w tryby jego małej wyborczej maszynki. Nie zamierzam przypominać sprawy jego bierności wobec krzywdy pewnej chorej osoby. Po prostu wiem z jakiego formatu politykiem mamy do czynienia. I zastanawiam się skąd ta cała ekscytacja wokół Waldemara Witkowskiego? Na lewicowych grupach część ludzi naprawdę łyknęło narracje o „polskim Sandersie”. Jedni porzucają radośnie Biedronia, krzycząc: nareszcie! w końcu lewicowy kandydat. Inni, a wśród nich politycy Razem, już wystartowali z negatywną kampanią. Brudy z poznańskiej szafy zostały wyciągnięte, czas rozpocząć starcie z kandydatem Unii Pracy.
Martwi mnie, że na ostatnim etapie kampanii wyborczej Roberta Biedronia, lewica zajmuje się kandydatem z potencjałem na wykręcenie 0,2 proc. Jeśli Witkowski jest zagrożeniem, to pytanie – w jakiej politycznej lidze widzą się lewicowi działacze, który zajmują się teraz jego atakowaniem? Jeśli zaś nadzieją, to znaczy, że cierpimy na poważny niedobór tej nadziei. Wystarczy jeden bardzo dobry (Zandberg) albo przyzwoity (Witkowski) występ w debacie, by lud dostrzegł swojego Mojżesza. To też tłumaczy reakcje rozczarowania Biedroniem. Mam wrażenie, że słabość tego kandydata jest odbierana przez wielu działaczy, a pewnie też i wyborców lewicy jako osobista porażka – tak bardzo są spragnieni sukcesu, że nie mogą ukryć wściekłości na polityka, który dobrze się zapowiadał, a teraz rozczarował.
Czy jednak lewica tak bardzo potrzebuje silnego lidera i wyrazistej osobowości? Może klucza należy szukać gdzie indziej – w analizie społecznych emocji i oczekiwań, wokół których należy budować narracje polityczną. Nie lider, a mądra komunikacja i konkretny program mogą sprawić, że lewica w końcu złapie wspólny język z tym społeczeństwem.
A Witkowskiemu dajcie spokój, za miesiąc nie będziecie już o nim pamiętać.