Magdalena Ogórek powiedziała w TVN24, że nie musi popierać programu partii, którą ją wystawiła w tych wyborach, albowiem ma własny. Odmówiła także odpowiedzi na pytanie, na kogo głosowała w poprzednich wyborach, albowiem „prezydent jest urzędnikiem i wszystkie swoje poglądy polityczne musi sobie schować do kieszeni”. Ten bełkot – zdaniem p. Ogórek będący sprytnym wykrętem – tak naprawdę jest syndromem bardzo groźnego zjawiska.
Cały koncept kandydatów bez partii i polityków bez poglądów jest śmiertelnie niebezpieczny dla demokracji, której istotę stanowi wszak fakt, iż obywatele wybierają swoich reprezentantów, żeby nimi rządzili zgodnie z ich oczekiwaniami. A formą organizacji tego procesu są właśnie partie polityczne, mające powszechnie znane poglądy i programy, których nie mogą – w odróżnieniu od jednostek – zmienić z dnia na dzień, albowiem na ich straży stoją masy członkowskie. W Polsce to oczywiście teoria – ale sposobem na przekształcenie tej teorii w praktykę jest zwiększony udział obywateli w partiach, a nie likwidacja partii w ogóle i zastąpienie dyskursu politycznego konkursem piękności. Ludzie, którzy zajmują się polityką powinni być politykami. Powinni wiedzieć – i mówić – czy są prawicowi, czy lewicowi. Czy są za postępem, czy za tradycją, za silną redystrybucją, czy za niskimi podatkami, za państwem aktywnym, czy za państwem minimum. Bez tego głosowanie na nich naprawdę nie ma sensu. Całkiem jak głosowanie na Magdalenę Ogórek.