Wracałam wczoraj z protestu pod Sejmem. Z pikiety w słusznej sprawie, z trafionymi hasłami i pomysłowymi transparentami. Z manifestacji żałośnie małej. Broniących praw kobiet była może setka, może nieco więcej. Czasem udawało się przekrzyczeć kłamliwy, zmanipulowany komunikat, który wrogowie kobiet, stojący naprzeciwko, w kółko emitowali z głośnika. Czasem nawet nie.
Kiedy wracając, mijałam na ulicy kobietę czy dziewczynę, korciło, żeby zapytać: dlaczego ciebie tam nie było? Nie interesujesz się polityką, nie wiedziałaś, że mamy od ponad dwóch lat antykobiecy rząd i malowaną tylko opozycję? Nie lubisz demonstrować, źle ci się to kojarzy? Czy raczej sądzisz, że sprawa ciebie – ani twoich bliskich – nie dotyczy, bo nie chcesz/nie możesz/nie planujesz teraz zachodzić w ciążę? A może należysz do tej sondażowej mniejszości, która chce zaostrzenia zakazu aborcji? Ostatni przypadek byłby trafem szczególnym, bo według badań opinii publicznej 47 proc. obywateli uważa, że tzw. kompromis aborcyjny należy zachować, a 42 proc., że zliberalizować. Tymczasem Sejm wczoraj nocą zadziałał na życzenie ostatniej, najmniejszej grupy, która oczekuje zakazu całkowitego. Grupy najmniejszej, ale najbardziej hałaśliwej, najbardziej nieprzebierającej w środkach – za dowód wystarczą drastyczne bilbordy z płodami, wieszane gdzie tylko się da mimo oburzenia i szoku, jakie wywołują.
Gdyby wczoraj, pod Sejmem, stanął drugi Czarny Protest, albo chociaż pół, ćwierć Czarnego Protestu, posłanki i posłowie z opozycyjnych ław nie wyjmowaliby kart do głosowania z taką łatwością, w przekonaniu, że przecież i tak wszyscy spisali projekt Ratujmy Kobiety na straty, więc lepiej nie podpaść ultrakatolickim zwycięzcom. Zwłaszcza w sytuacji, gdy samemu się w gruncie rzeczy podziela ich poglądy – konserwatywne, godzące w najuboższe i najsłabsze członkinie społeczeństwa. Chętnie wspominamy, jak Czarny Protest wstrząsnął PiS-em. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że co najmniej tak samo wstrząsnął „opozycją”. Gdyby nie wielotysięczna mobilizacja Polek, nie byłoby wycofania się rządu, przynajmniej na chwilę, z planu upokorzenia kobiet. Ale tak samo nie byłoby wszystkich prokobiecych deklaracji i wyrazów solidarności od „nowoczesnych” posłanek, „obywatelskich” posłów, wszelkiej maści zjednoczonych czy podzielonych opozycjonistów.
Dziś możemy publikować listy wstydu z nazwiskami niegłosujących, piętnować tych, którzy „sądzili, że ich głos nie ma znaczenia” albo obiecują, że będą dalej wspierać kobiety, chociaż akurat na głosowaniu ich, jakie to przykre, być nie mogło. Ale musimy też przyznać – to my, obywatele i obywatelki o postępowych i humanistycznych poglądach, nie wywarliśmy na naszych „liberałów” presji tak znaczącej, by wiedzieli: selfie z odpowiednim hasztagiem zrobione dwa lata temu nie wystarczy. Niby wiemy, że o prawa obywatelskie się walczy, a tych, które się (jeszcze) ma, trzeba bronić. Wczoraj nie zastosowaliśmy w praktyce tej wiedzy.
Chciałabym powiedzieć: jeszcze wszyscy mamy szansę. Nie bali się nas wczoraj, ale jednak czują jakiś respekt dzisiaj, skoro publikują w mediach wszystkie te żałosne tłumaczenia. Jeśli naprawdę wyjdziemy przed Sejm 13 stycznia, jak zaapelowała partia Razem, czy też powtórzymy strajk kobiet 17 stycznia, jak wzywa ta organizacja, pokażemy, że zrobili błąd, lekceważąc nas. Nie będziemy już mieli żadnej gwarancji, że odwrócimy bieg wydarzeń, bo to, co się stało, się nie odstanie – projekt ustawy Ratujmy Kobiety został odrzucony. Ale nie robiąc nic pokażemy, że w gruncie rzeczy godzimy się na to, by o naszym losie, o losie naszych najbliższych, decydowali tacy sami fanatycy i manipulatorzy jak ci, którzy wczoraj pod Sejmem puszczali w kółko swoje zaklęcia o „zabijaniu dzieci”.