W czasach, kiedy Roman Giertych pełnił urząd wicepremiera i ministra edukacji, chodziłam do liceum. Doskonale pamiętam, jak żywy rezonans wywoływały wśród części moich kolegów i koleżanek jego kolejne pomysły, wprowadzone w życie lub nie – mundurki, ewidencjonowanie uczennic w ciąży, sprawdzanie przez „trójki”, czy w szkole jest przemoc, narkotyki i pornografia. Z grupą kolegów i koleżanek poszliśmy nawet na antygiertychową manifestację. A jakiś czas potem zdarzyło się tak, że spotkaliśmy naszego, delikatnie mówiąc, niezbyt lubianego ministra podczas wycieczki klasowej do Wilna, pod samą Ostrą Bramą. Uśmiechnął się na widok młodzieży z Polski na patriotycznym szlaku, przyjaźnie porozmawiał, zrobił sobie z nami wspólne zdjęcie. Robił doprawdy inne wrażenie, niż wtedy, gdy obwieszczał kolejne pomysły na naprawianie polskiej szkoły, bardziej strasząc niż dając nadzieję na rozwiązywanie jej problemów.

Przypomniała mi się ta historia dziś, kiedy zobaczyłam obszerny wywiad z tym samym Romanem Giertychem w „Gazecie Wyborczej”. Znowu stara się dawny lider narodowo-katolickiej Ligi Polskich Rodzin zatrzeć wrażenie, które ongiś po sobie pozostawił. Przedstawia się jako człowiek, który przemyślał dawne, zahaczające o ekstremizm poglądy. Przyznaje, że niesłusznie sprzeciwiał się swojego czasu wejściu do Unii Europejskiej, sugeruje, że nie podpisałby się już pod stwierdzeniem, że aby państwo było normalne, muszą nim rządzić twardzi mężczyźni. Nawet Wielkiej Polski nie chce już budować tak po prostu, ale z zastrzeżeniem, że musi być demokratyczna. Bo on, twierdzi Giertych, swojego czasu pokłócił się z Kaczyńskim nie o poglądy, nawet nie o to, że Kaczyński go lekceważył, ale właśnie o demokrację, bo były premier szykował się do zamachu na nią, a jego koalicjant nie chciał na to pozwolić.

Okazuje się, że wystarczy w odpowiednim momencie złożyć taką – niespecjalnie weryfikowalną – deklarację, by kreatorzy zjednoczonej, liberalnej, nowoczesnej opozycji anty-PiS udzielili byłej gwieździe radiomaryjnej prawicy błogosławieństwa na współkształtowanie linii politycznej tejże opozycji. Nawet nie zastanawiając się, jak bardzo pomysły tego „sojusznika” muszą być niestrawne nawet dla części tych czytelników, którzy naprawdę wierzą w opozycję, w jej nowoczesność i liberalizm i szczerze zachodzą w głowę, dlaczego ciągle przegrywa z zaściankowym, antydemokratycznym PiS-em.

Giertych poucza bowiem czytelników, że opozycja przegrywa, bo nie sformułowała programu, który da Polakom poczucie „dumy, że są Polakami”. Nie wpadła na pomysł, żeby obiecać, że polskie linie lotnicze będą kierować rejsy na cały świat, nie przyszło jej do głowy, żeby nadać obywatelstwo 10 mln Ukraińców. Nie z uwagi na potrzeby rynku pracy czy w odpowiedzi na zainteresowanie taką możliwości. Po to, by reszta mieszkańców Polski mogła lepiej się poczuć z racji samego faktu życia w tak ludnym kraju. Tak, to jak najbardziej dosłowne recepty „męża stanu”. I to recepty przez swoją fantasmagoryczność mniej szkodliwe, bo Giertych ma też inne rzeczy do przekazania.

Na przykład opozycji w żadnym wypadku nie wolno mówić o prawach mniejszości seksualnych, bo są to postulaty „nieproduktywne”, a właściwie niesprawiedliwe (żadnych przywilejów dla par homoseksualnych, grzmi Giertych, to dyskryminacja par przyjaciół jednej płci, którzy może też chcieliby razem rozliczać podatki). Aborcja? Też nie ruszać, a jeśli już, to raczej w stronę zaostrzania warunków, nie liberalizacji. Sugeruje również były minister edukacji, by opozycję anty-PiS tworzyć raczej bez lewicy, bo lewica to zło: chce narzucać innym swoje wyobrażenia, na siłę urządzać życie. Kto nie wierzy, niech popatrzy na Wenezuelę.

Najgorsze w tym wszystkim nie jest, że tego rodzaju poglądy tak po prostu, bez szczególnych zabiegów, wkroczyły na łamy pisma, które kiedyś całkiem słusznie piętnowało ich głosiciela. Przygnębiające jest, że ten absurdalny miks antywolnościowych wypadów – zresztą zupełnie zgodnych z programem PiS  –  z hurra-narodowymi rojeniami, pod którymi też PiS może się podpisać, jest nie tylko poważnie przedstawiany jako program dla opozycji, ale ma równie poważne szanse zostać przez nią przyjęty. Jeśli nie dosłownie, to z ducha. Właściwie w dużej mierze już przyjęty został, a alternatywne propozycje, bardziej równościowe, są natychmiast piętnowane jako „utopia” czy „symetryzm”.  Chociaż ten ostatni termin bardziej pasowałby do tego, co niniejszym wywiadem robi „GW”. Całkiem na serio sugeruje wszak, że dobrze by było zamienić jeden konserwatywno-narodowy rząd na drugi. Poglądowo symetryczny.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Giertych obecnie – ma być tym, czym dla lewicy okazał się książę biłgorajski herbu flacha.
    Oskubać z poparcia.

    1. Kaziu, Kaziu – a jakiś przykład niekatastroficznej cywilizacji? Może być tworem żółtków lub czarnuchów, wszystko jedno, ale może chociaż jeden…

  2. Giertych nie jest z mojej bajki, ale jako minister miał kilka sensownych decyzji , co do polskich liberałów to jest to banda złodzieji i durniów

  3. Zwykła polityka, wystarczy tylko w odpowiednim czasie wygadywać odpowiednie rzeczy, by ciemny naród to kupił, i wtedy dorwać się do władzy i szmalu.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Demokracja czy demokratura

Okrzyk „O sancta simplicitas” (o święta naiwności) wydał Jan Hus, czeski dysydent (w dzisi…