Mieliśmy jakiś czas temu niemało satysfakcji z sondaży, które pokazywały, że polityka historyczna nie działa na młodzież tak, jak chciałaby prawica. To prawda, że młodemu pokoleniu powoli przejada się nieustanne walenie w bogoojczyźniany bębenek, a zwłaszcza młode kobiety chcą społeczeństwa otwartego i demokratycznego, nie żadnej Polski dla heteroseksualnych Polaków. Ale prawdą jest też to, że tamci – narodowi konserwatyści – nie mają zamiaru odpuszczać. Pogwałcą wszelką logikę, wywrócą historię na nice, byle ładować do głów antykomunizm – w odniesieniu do przeszłości i do przyszłości. I jeśli nie będzie odporu, to iluś ludziom, niezauważenie, swoje pojęcia i interpretacje wcisną. Tym bardziej, że – czy kogokolwiek to jeszcze dziwi? – znajdując sojuszników w liberałach „nowoczesnych” i „obywatelskich”. Pokrzykiwanie, że progresja podatkowa to już haniebna urawniłowka i ekscytowanie się antykomunistami z przeszłości to dwie naturalne strony tego samego medalu.
W cieniu głośniejszych wydarzeń przeszło głosowanie rady miejskiej Wrocławia, przyklepujące pomysł wzniesienia w mieście pomnika „żołnierzy wyklętych”. W ciągle jeszcze trwającej pandemii, w mieście, które potrzebuje pieniędzy na inne inwestycje (transport!), na życzenie radnych PiS, bo to oni, a nie mieszkańcy, głośno domagali się takiego upamiętnienia. We Wrocławiu, który „żołnierze wyklęci” zostawiliby poza granicami Polski, bo przecież marzyły im się inne granice i inne miasta. W 2021 r., gdy – zdawałoby się – wiele już powiedziano w debacie publicznej o zbrodniach „wyklętych”, a IPN, który usprawiedliwi każde dokonane przez nich zabójstwo, nie ma monopolu na komentarze w temacie. Kilka miesięcy po protestach kobiet, podczas których nie-bogoojczyźniana Polska miała szansę się policzyć i nabrać odwagi. Na tyle, by w liście 600 obywateli do radnych miejskich napisać, że pieniądze z miejskiej kasy (a chodzi o 1,3 mln) pójdą na miejsce, które tylko zaktywizuje skrajnie prawicowe, faszystowskie środowiska. A te przecież – nie jest to tajemnica – we Wrocławiu są.
Wszystko nieważne. Nieważne jest też to, że pomnik ofiar stalinizmu stanął we Wrocławiu już dawno. Podobnie jak istnieje rondo „wyklętych”. Radni PiS nie mogliby spokojnie zasnąć, gdyby nie oznaczyli swoim totemem kolejnego miejsca. Zdobyli dodatkowo głosy ludzi związanych z Platformą Obywatelską, Nowoczesną i miejscowym klubem Współczesny Wrocław. W 36-osobowej radzie przeciwko było osób dziewięć. Jeden z tej dziewiątki, działacz Lewicy Czesław Cyrul przypomniał potem na Facebooku: – Polskim żołnierzom II Wojny poświęcona jest tylko skromna tablica na placu Wolności. W czasie remontu placu rozbito ją i wyrzucono na śmietnik. Dzięki uporowi kombatantów odlano nową. Krew setek tysięcy poległych żołnierzy stała się nic nie warta.
Między innymi przez tę wrocławską historię bardzo nie podoba mi się to, że Lewica – ta ogólnopolska – nie tak dawno rozmieniła swój jasny, jednoznaczny i mocny postulat likwidacji IPN na drobne. Roztoczyła wizję zamiany IPN na jakiś nowy urząd, tym razem od krzewienia demokracji. Podczas wczorajszej konwencji też nie padły w tej sprawie dostateczne mocne słowa. Tymczasem tu nie ma miejsca na subtelności, bo Instytutu Propagandy Nacjonalistycznej nie da się naprawić.
Tamci się nie patyczkują. Po marszach w Hajnówce czy w Elblągu (sic!!!) doczekaliśmy się wrocławskiego pomnika-prezentu dla lokalnej ekstremy. Lewicowa odpowiedź też musi być jasna: dość forsowania brunatnej historii! Mamy od badań historycznych – uniwersyteckie instytuty historii (katedry XX w. od dawna tam są!), od przechowywania akt – archiwa. A na pomniki, jeśli nie będzie trzeba wydawać pieniędzy na coś ważniejszego tu i teraz – własnych kandydatów, bohaterów walki o wolność, równość i sprawiedliwość społeczną.
Dzisiejszych „wyklętych”.