Piotr Skwieciński, dziennikarz, historyk, człowiek, z którym w wielu kwestiach fundamentalnie się różnimy, mówiący głosem redakcji, z którymi bynajmniej nie jesteśmy zaprzyjaźnieni – napisał tekst niezmiernie ważny, wychodzący absolutnie poza konserwatywne łamy portalu wPolityce i poza zabetonowane umysły jego czytelników. W polemice z Marzeną Nykiel zadaje Skwieciński kłam tezom absurdalnym, choć żywym i znajdującym się totalnie w skończonym zbiorze wyobrażeń człowieka utożsamiającego się z prawicową myślą: nie mamy za co przepraszać. Polska nie ma za co przepraszać. To my jesteśmy ofiarą Jedwabnego – na nas spadło odium winy i przepraszamy już lata całe za to, co zrobili Niemcy.
„Nie walczmy z pedagogiką wstydu poprzez zaprzeczanie faktom. To droga donikąd” – tak brzmi tytuł tekstu, w którym red. Skwieciński roznosi w puch cały prawicowy „jedwabny” dekalog, dokonując dekonstrukcji zdarzeń krok po kroku, przywołując zmieniające się po wojnie, a mające oczernić Niemców, zeznania, przypominając, iż w 1941 roku oddział funkcjonariuszy ds. czystek etnicznych nie istniał, wreszcie sięgając po argument ostateczny: „miejscowości gdzie w lipcu ‘41 sprawcy-Polacy (…) było na Podlasiu co najmniej kilkanaście. W tej sytuacji ewentualne wyeliminowanie z tej mapy Jedwabnego naprawdę niewiele by, niestety, zmieniło”. Przywołuje Radziłów, Szczuczyn, inne miejsca pogromów, które niewiele miały wspólnego z desperacją cierpiących głód mieszkańców wsi postawionych przeciwko bogatym Żydom o złotych zębach.
„Żadne badania nie przekonałyby wszystkich, bo zbyt silne jest przekonanie niektórych, że Polacy z definicji nie mogą być winni, a jeśli fakty świadczą inaczej, to trzeba je odrzucić” – wywodzi Skwieciński i oto dzieje się rzecz niesamowita: komentujących tekst ogarnia wściekłość. Ranga autorytetu sprowadzona zostaje nagle do „szabesgoja”, który ma „wypierdalać za Don”, „sługusa ZSRR” z „niemieckim propagandzistą” na zmianę. Reakcja ta pokazała dobitnie, że betonowi nacjonaliści chcą słuchać tylko i wyłącznie tych melodii, które znają na pamięć. Jakikolwiek głos wyrastający poza plemienną narrację zawsze będzie głosem obcym i wrogim, na usługach sił ciemności. „Twórcami gett byli sami Żydzi”, „całe to śledztwo IPN jest tyle warte co śledztwo Millera w sprawie Smoleńska” – piszą oburzeni prawicowcy. Zostali zdradzeni o świcie i to zdradzeni podwójnie – przez fakty i przez autora, który w obliczu tychże faktów nie rwie się ginąć za swą rację, a przyjmuje postawę niedopuszczalną, mówiąc „nie jesteśmy bez skazy”. Tego nikt słyszeć nie lubi.
Swoją krytykę, co natychmiast wychwyci spostrzegawczy czytelnik, przeprowadza Skwieciński z pozycji konserwatywnych do samego końca. Świadczy o tym samo określenie „pedagogika wstydu”, mająca być bolesnym źródłem wielkiego polskiego zaprzeczania. To element, który w tej narracji odbiorca liberalny światopoglądowo zdecydowanie odrzuci, żądając w zamian więcej ekspiacji. To jednak już wystarczyło, by autor został okrzyknięty zdrajcą sprawy. Przypomnijmy, że lata poprzedzające drugą wojnę, to jeden z najmroczniejszych okresów w historii: antyżydowskiej nagonki, antybolszewickiej paranoi, nakręcanej przez Obóz Narodowo-Radykalny. Ten sam, który dziś w polskiej szkole ma czelność pytać: „Jak będzie wyglądać życie naszych dzieci, jeśli pozwolimy, by patriotyzm nazywany był faszyzmem, a duma z bycia Polką czy Polakiem była rasizmem i ksenofobią? Gdy dobro narodu będzie obiektem ocen międzynarodowych instytucji?”.